Lubię filmy Jacka Borcucha, nie nakręcił ich zresztą wiele, bo późno zaczął swoją reżyserską drogę, wcześniej był aktorem. Jego najbardziej rozpoznawalna i znana rola to Stefan w niezapomnianym "Długu" Krzysztofa Krauzego. O najnowszym filmie reżysera, "Słodkim końcu dnia", stało się głośno, kiedy Krystyna Janda, która gra tu polską poetkę, laureatkę Nagrody Nobla mieszkającą w Toskanii, została w Sundance uhonorowana za swoją rolę. Przypieczętowaniem sukcesu była wygrana na krakowskim festiwalu Mastercard Off Camera w konkursie polskich filmów fabularnych. Nic dziwnego, że na "Słodki koniec dnia" czekałam z lekką niecierpliwością, tym bardziej, że ostatnio miałam za sobą okres kinowej posuchy, czego najlepszym dowodem jest zdecydowana przewaga na moim blogu w ostatnim okresie notek o książkach. Dlatego po obejrzeniu "Dzikiej gruszy" Ceylana wybrałam się niemal natychmiast na "Słodki koniec dnia".
Jak już wspomniałam, jest to opowieść o Marii Linde, polskiej poetce od stanu wojennego mieszkającej w Toskanii. Tu wyszła za mąż, tu urodziła córkę (w tej roli Kasia Smutniak), tu żyje w okolicach Volterry w pięknym toskańskim domu. Zwieńczeniem jej kariery jest Nagroda Nobla, którą chyba nie tak dawno dostała. W europejskim środowisku artystycznym i intelektualnym jest autorytetem, zna ją też dobrze lokalna społeczność, dlatego burmistrz Volterry uhonorował Marię nagrodą. Przy Noblu to nic, ale ona to wyróżnienie też sobie ceni, bo jest stąd, bo wrosła w to miejsce, zna tu wielu ludzi nie tylko z elity, ale także tych przeciętnych, prostych - sprzedawców, policjantów, listonosza, właścicieli osterii czy tratorii.
Ale bardzo istotnym tematem filmu Borcucha są też zmiany i lęki, jakie budzi napływ imigrantów do Włoch i do Europy. Jakby zniewalające piękno i urok Toskanii zostały zabrudzone przez obecność intruzów. Widać ich także w okolicy Volterry, także dlatego, że znajduje się tu obóz, w którym czekają na wyrok - zostaną w europejskim raju czy grozi im deportacja. Niektórzy są tu już od dłuższego czasu, zadomowili się, mają swoje lokalne biznesy, nieodwracalnie zmieniają krajobraz miasteczka. No bo kiedyś osterie prowadzili Włosi, a teraz z powodzeniem robi to przybysz z Egiptu. Niby wszyscy go lubią, cenią za kuchnię, za pracowitość, solidność, ale to jego najłatwiej oskarżyć, kiedy stanie się coś niepokojącego.
Maria to kobieta niezależna, bezkompromisowa, nie liczy się z opinią otoczenia, jasno wypowiada swoje zdanie, nie kłamie, ma odwagę mówić prawdę. Jest młoda duchem, być może młodsza od córki, którą szokuje swoim postępowaniem i opiniami, ale odczuwa starzejące się ciało, chociaż przecież wygląda bardzo dobrze i nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyśli o niej jako o starej kobiecie. Kiedy jednak w czasie uroczystości z okazji przyznania jej nagrody przez burmistrza w swojej mowie wypowie niezwykle kontrowersyjną opinię, a będzie to w momencie bardzo szczególnym, z osoby uwielbianej i honorowanej stanie się wrogiem ludu. Widz zostaje postawiony w niewygodnej sytuacji - jak się odnieść do słów Marii? Niby miała być to intelektualna prowokacja, której zadaniem było zmuszenie zadowolonych z siebie Europejczyków do myślenia, ale takie słowa nie pozostają bez echa. Wywołują reakcje i reperkusje, których pewnie Maria nie chciała. Czy przewidziała?
Mnie to jej jedno kontrowersyjne, prowokacyjne zdanie natychmiast zrymowało się z reportażem Niklasa Orreniusa "Strzały w Kopenhadze". Właściwie oceniając ten gest Marii, mogłabym powtórzyć niektóre moje opinie dotyczące postawy bohatera książki, szwedzkiego artysty Larsa Vilksa. Dlatego celowo użyłam też określenia wróg ludu, które pada w reportażu Orreniusa. Co nie oznacza, że pochwalam to, co przytrafiło się jej na końcu. Przeciwnie, jeśli coś budzi moją grozę, to jest to wykrzywiona nienawiścią twarz komisarza policji, który tak niedawno zachwycał się Marią. Czy ją lubię? Tak, bo lubię takie wyzwolone, zbuntowane bohaterki. Ale nie lubię tego jednego zdania - jest zbyt wykoncypowane i nie bardzo rozumiem, jak miałoby odnieść taki skutek, jakiego oczekiwałaby Maria.
Czas na konkluzję. "Słodki koniec dnia" bardzo dobrze się ogląda, choćby ze względu na piękne otoczenie i pięknych ludzi. Z zainteresowaniem śledziłam historię bohaterów, z przyjemnością patrzyłam na Krystynę Jandę i Kasię Smutniak, słuchałam ich słownych potyczek. Ale ... ale jest to film chłodny, nie wiem, czy zgodnie, czy wbrew intencjom twórców. Nie przeżywałam, no może odrobinę, raczej rozmyślałam. To stwierdzenie faktu, nie zarzut. Obejrzeć trzeba.
PS. Już po napisaniu tej notki, rozmawiałam z moją przyjaciółką, która uznała "Słodki koniec dnia" za bardzo interesujący, ale zupełnie inaczej go odebrała. Chociaż się z nią nie zgadzam, chcę przytoczyć jej opinię. Dla niej jest to historia zapatrzonej w siebie celebrytki, która zupełnie nie liczy się z otoczeniem i nie zastanawia się ani nad konsekwencjami tego, co robi i mówi, ani czy swoim postępowaniem kogoś zrani albo dotknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz