"Gloria Bell"

Kiedy w filmowych zapowiedziach zobaczyłam niewiele mi mówiący tytuł - "Gloria Bell" z Julianne Moore, decyzję, oglądać czy nie oglądać, uzależniłam od recenzji. Im bliżej premiery, tym więcej pojawiało się materiałów przede wszystkim o odtwórczyni głównej roli. I wtedy zorientowałam się, że ten film nakręcił chilijski reżyser Sebastian Leilo, którego "Fantastyczną kobietą" zachwyciłam się latem zeszłego roku, kiedy obejrzałam ją w ramach coletniego (tak, wiem, nie ma takiego słowa) przeglądu, jaki odbywa się w moim ukochanym kinie. Dlaczego nie widziałam "Fantastycznej kobiety" wtedy, kiedy miała premierę w Polsce (październik 2017), nie mam pojęcia. A jesienią zeszłego roku w naszych kinach pojawił się kolejny obraz chilijskiego reżysera - "Nieposłuszne". Też ciekawy, ale nie tak fascynujący. 


I właśnie osoba reżysera ostatecznie zdecydowała, że "Glorię Bell" postanowiłam obejrzeć. W dodatku okazało się, że jest to remake jego własnego filmu sprzed kilku lat pod tytułem ... "Gloria". Grająca główną rolę Paulina Garcia otrzymała  Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie. A już w trakcie seansu zaczęłam mieć coraz większą pewność, że ... widziałam oryginał. Po przyjściu do domu sprawdziłam na blogu - jest, trafiony, zatopiony! Miałam rację. 

Po co o tym wszystkim piszę? Bo porównanie tamtych wrażeń z dzisiejszymi po pierwsze jest interesujące, a po drugie upewnia mnie w przekonaniu, że chyba chilijski film był ciekawszy. Chociaż i wtedy nie do końca byłam zachwycona. Napisałam, że dziury w niebie by nie było, gdybym do kina się nie wybrała. Teraz właściwie mogę powtórzyć to samo. Wyszłam nieco zawiedziona, oczekiwania miałam znacznie większe. To efekt "Fantastycznej kobiety" i "Nieposłusznych". 

Bohaterką obu "Glorii" jest mocno dojrzała kobieta, rozwiedziona, dzieci ma dorosłe, pracuje, od czasu do czasu pomaga przy wnuku i stara się korzystać z życia. Uwielbia tańczyć, chodzi na dyskoteki i liczy, że coś ją jeszcze w życiu spotka. Coś, czyli miłość. Szczególnie, że jej były oczywiście ożenił się ponownie. Kiedy po powrocie z kina czytałam swoją notkę o "Glorii", doszłam do wniosku, że wiele opinii pasuje jak ulał do "Glorii Bell" (nic w tym dziwnego, skoro nie dość, że remake, to jeszcze wyszedł spod tej samej ręki), ale są też różnice. Jeśli mam się kierować moimi refleksjami sprzed kilku lat, to muszę stwierdzić, że oryginał jest ciekawszy, otwiera więcej możliwości. Jak pisałam wtedy, każdy bohater wydaje się nieść swoją własną historię. W "Glorii Bell" takiego potencjału nie dostrzegłam. Pozostali bohaterowie, poza Arnoldem, z którym wiąże się główna bohaterka, są tylko tłem. Może dlatego, że Julianne Moore przyćmiewa wszystkich? I różnica najważniejsza. Oglądając "Glorię", zupełnie inaczej odebrałam główną bohaterkę - widziałam w niej kobietę silną, niezależną, niepokazującą słabości. Tymczasem Gloria Julianne Moore, chociaż też niezależna, wydaje mi się rozpaczliwie samotna. Stoi przed wyborem - albo pogodzi się z tym stanem, albo będzie szukać miłości za wszelka cenę, co uczyni ją żałosną. To oczywiście mój odbiór. Jedno się nie zmieniło - ocena Arnolda (w oryginale Rodolfo). I tu, i tu jest po prostu wyjątkowym palantem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty