"Mandarynki"

Warto wybrać się do kina na skromny estońsko-gruziński film "Mandarynki" Zazy Urushadzego nagrodzony na zeszłorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym (nagroda publiczności i za reżyserię). To piękna i smutna opowieść o wojnie gruzińsko-abchaskiej rozpisana na kilku zaledwie aktorów. W Abchazji, która postanowiła uniezależnić się od Gruzji i ogłosiła się niepodległym państwem, trwa beznadziejna, bratobójcza wojna. Gdzieś w górskiej wiosce zamieszkanej od stu lat przez Estończyków pozostało tylko dwóch mężczyzn. Każdy z nich ma swój powód, aby zostać. Inni mieszkańcy, także rodziny Iva i Margusa, uciekli do Estonii. W tym pięknym, chociaż naznaczonym jakimś smutkiem miejscu, można na chwilę zapomnieć, że tuż obok przebiega front. Ale tylko na chwilę, bo od brutalnej rzeczywistości uciec się nie da. Ten prosty film z całą siłą pokazuje z jednej strony bezsens wojny, z drugiej jej przerażające skutki. Być może komuś wyda się naiwny, mnie uwiódł. Swoją prostotą, urokiem, sympatycznymi bohaterami i smutkiem. Jest w "Mandarynkach" jakieś przedziwne połączenie uroku i przerażenia. To, co widzimy na ekranie, momentami po prostu budzi grozę. A przy okazji nie sposób nie polecić trzeciej części kaukaskiej trylogii Wojciecha Góreckiego zatytułowanej "Abchazja", która opowiada o tej idiotycznej wojnie i jej tragicznych skutkach. Śmierci, wysiedleniach i ucieczkach, a wreszcie zrujnowaniu tego pięknego kraju, który dziś nieco podźwignął się z ruin, ale nadal jest państwem, a właściwie bytem, niezdolnym do samodzielnego istnienia, całkowicie zdanym na łaskę i niełaskę Rosji (Autor znakomicie pokazuje, jak Rosja rozgrywa tu swoje interesy, mając Abchazję za marionetkę w swych rękach). Kto obejrzy film, powinien koniecznie sięgnąć po reportaż Góreckiego. Tyle dygresji, wracam do "Mandarynek". Jeszcze raz namawiam, aby koniecznie wybrać się do kina, a kto już był, niech przeczyta ciąg dalszy. Zapraszam.

Na pierwszy rzut oka można by o wojnie zapomnieć. Piękny, tchnący spokojem krajobraz, dwaj mężczyźni zajęci codziennymi sprawami, jeden zbija skrzynki, drugi pracuje w mandarynkowym sadzie, przytulny, chociaż prosty dom pełen rodzinnych pamiątek, kubek herbaty, kromka chleba, stary, wygodny fotel. Ale zaraz okaże się, że wieś jest wyludniona, bo pozostali mieszkańcy albo uciekli do Estonii, albo walczą, albo zginęli na wojnie. Margus też chce wyjechać, kiedy tylko zbierze mandarynki, bo jakoś trudno je zostawić, zmarnować, przecież tak nie można. Tylko Ivo nie ruszy się stąd na pewno, bo nie chce opuścić grobu syna, który na wojnie stracił życie. Ale to nie jedyny powód. Trudno mu rozstać się z miejscem, w którym się urodził, w którym ma swój dom. Zresztą jego sąsiad też jakoś zwleka z opuszczeniem wioski. Może mandarynki to tylko pretekst? To dlatego nazwałam ten film smutnym. Kiedy patrzyłam na to piękne miejsce, na ten miły dom, na sad pełen dojrzałych mandarynek, doskonale rozumiałam rozdarcie bohaterów. Z jednej strony strach mieszkać w  wyludnionej wiosce narażonej na wizyty żołnierzy, po których nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać, z drugiej żal zostawić rodzinny dom i rodzinną ziemię. Doskonale mogłam sobie wyobrazić rozdzierający smutek pożegnań. Jesteśmy świadkami jednego z nich. Znajomy, a może nawet przyjaciel, lekarz też wyjeżdża. Ile takich rozstań już przeżyli?

A wojna nie pozwala o sobie zapomnieć. Z pozoru życie toczy się spokojnie, ale w najbardziej nieoczekiwanych momentach sielankę przerywają zdarzenia niebezpieczne albo po prostu okrutne. Wizyty żołnierzy, którzy bywają groźni i nieobliczalni, wybuch moździerza, który powoduje pożar domu Margusa, a wreszcie śmierć. To wszystko porusza, przeraża i pewnie tym mocniejsze robi wrażenie, że dzieje się tak nagle. Kiedy już i my, widzowie, i bohaterowie zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie, wtedy właśnie dzieje się coś strasznego, ostatecznego, nieodwracalnego i absurdalnego zarazem. A wkrótce potem następuje cisza i życie próbuje wrócić na swoje dotychczasowe tory. Wojna to nieustanny, podskórny strach, nieustanne lawirowanie, aby nikomu się nie narazić, nie stracić życia a jednocześnie pozostać porządnym człowiekiem.

Takimi porządnymi, prostymi, zwyczajnymi ludźmi są Ivo i Margus. Nie wiem, czy łatwiej im zachować bezstronność, bo to nie ich wojna, wszak są Estończykami. Jak by nie było, zachowują się szlachetnie, ratując życie rannych niezależnie od tego, kim są. Po prostu człowiekowi w potrzebie trzeba pomóc, chociaż wymaga to lawirowania i odwagi. Jest w tych mężczyznach, szczególnie w Ivie, życiowa mądrość, spokój i zgoda na los, jakikolwiek by nie był, chociaż robią wszystko, aby tego najgorszego uniknąć. Obaj są też po prostu bardzo sympatyczni. Tacy po bliższym poznaniu okazują się również dwaj uratowani żołnierze, Czeczen Ahmed, który zaciągnął się na wojnę jako płatny najemnik, i Gruzin Nika, jedynak, aktor z Tbilisi. Śmiertelni wrogowie, stojący po przeciwnej stronie barykady, przepełnieni nienawiścią do siebie, wzajemnymi uprzedzeniami, z głową spuchniętą od stereotypów na swój temat. Ich kłótnie są groteskowe, wręcz bawią. Tyle tylko, że oni traktują je bardzo  poważnie, dlatego śmiech więźnie w gardle. Kiedy zmuszeni sytuacją spędzą ze sobą trochę czasu, poznają się lepiej, dostrzegą we wrogu człowieka, a nie głupiego Czeczena i niedojdę Gruzina, to wreszcie pękną bariery i obaj polubią się równie mocno jak wcześniej nienawidzili.

Film Zazy Urushadzego pokazuje prawdy najprostsze. Że wojna jest bezsensem, absurdem, że jest straszna, niesie śmierć, wyrzuca ludzi z domów, wyrywa z normalnego życia, każe zostawić samotną matkę, porzucić aktorstwo i wyruszyć na front, aby zabijać. (Jak absurdalna to wojna świetnie tłumaczy książka Góreckiego, do której pozwolę sobie jeszcze raz się odwołać.) Że wróg to taki sam człowiek jak my, ani gorszy, ani lepszy. Łatwo go zabić, kiedy nic się o nim nie wie, ale gdy odkryjemy w nim człowieka, już nie będzie to takie proste. Być może komuś to wszystko wyda się banalne i naiwne. Według mnie w prostocie przekazu tkwi siła tego skromnego, melancholijnego filmu. Dzięki empatii dla bohaterów, jaką udało się stworzyć reżyserowi i aktorom, niezwykle mocno odczułam grozę i bezsens wojny. Pewnie nie tylko ja, skoro film zdobył nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty