Krzysztof Varga "Czardasz z mangalicą"

Kto czytał "Gulasz z turula" Krzysztofa Vargi, ten z pewnością sięgnie po jego kontynuację, "Czardasza z mangalicą". Tym razem nie czekałam kilku lat, tylko wzięłam się za lekturę od razu. O książce sporo się mówiło, cóż, Varga należy do tych pisarzy, których kolejne dokonania media natychmiast zauważają. Niezorientowanym wyjaśniam, że autor po ojcu ma w żyłach węgierską krew, nazywa siebie nawet pół-Węgrem, a Węgry swoją drugą ojczyzną. Nic dziwnego, że zna je jak własną kieszeń, stąd jego fascynacja tym krajem i narodem, stąd jego dwie książki. Raczej eseje niż reportaże.

Varga jest Węgrami zafascynowany, ale nie jest to miłość łatwa. Dostrzega ich wady i bez ogródek o nich pisze, chociaż ostrze krytyki łagodzi czułością. Kto poznał część pierwszą, nie zdziwi się, kiedy przeczyta w "Czardaszu z mangalicą", że Węgrzy nadal przeżywają żałobę po Trianon i nadal marzą o odzyskaniu straconych wtedy ziem (chociaż całkiem niedawno słyszałam w audycji radiowej innego znawcę przedmiotu, który twierdził, że ta tęsknota za wielkimi Węgrami jest w Polsce wyolbrzymiana; nie mnie rozstrzygać, który z panów ma rację), że lubują się w klęskach jeszcze bardziej niż my, że mitologizują swoją przeszłość, że są narodem smutnym i melancholijnym, że węgierska prowincja jest nudna i może przyprawić o depresję, że płaski krajobraz i pustka jeszcze ten spleen potęgują. Varga obsesyjnie podróżuje po Węgrzech. Jego najnowszy esej czerpie z wędrówek hojnie. Z tych całkiem niedawnych i tych sprzed lat, a nawet takich, które zapamiętał z dzieciństwa. Ale oprócz podróży rzeczywistych odbywa też autor wyprawy w głąb własnej pamięci, wspomnień i fascynacji. Dlatego książka pełna jest mocno rozbudowanych dygresji, które stanowią często osobne, długie fragmenty. Jedno przywołuje pamięć czegoś, coś natychmiast kojarzy się z czymś i tak snuje Varga swą opowieść o drugiej ojczyźnie. Momentami przypomina to podróżną prozę Stasiuka, ale autor "Czardasza z mangalicą " jest jednak bardziej konkretny i nie stroni od zabytków i miejsc odwiedzanych przez turystów. Że styl ma podobny do stylu Pilcha, zauważyłam już dawno, czytając jego felietony. Tu jest podobnie.

O czym więc jeszcze pisze Varga w swoim węgierskim eseju? O puszcie i Nizinie Węgierskiej, które wytrwale przemierza, zaglądając do wiosek czy miasteczek zapomnianych przez turystów, opuszczanych przez mieszkańców. O skrywanych tam tajemnicach (fascynująca historia trucicielek). O pomnikach. Tak, pomniki i inne dzieła architektoniczne opisuje z detalami i z lubością, czasem przesadną. Sporo miejsca poświęca swoim literackim fascynacjom, odkrywając przed czytelnikiem pisarzy z rzadka albo w ogóle w Polsce niewydawanych (na dominację Maraia w naszej ofercie wydawniczej narzeka od dawna, upominając się o innych autorów). Przyznam, że ja te fragmenty czytałam z wielkim zainteresowaniem. Nie omieszkał napisać o fascynacji Budapesztem, szczególnie tym dawnym, przedwojennym, którego śladów szuka. Ale opowiada także o innych miastach, na przykład cały rozdział poświęca Peczowi, w którym spędził jakiś czas. Wiele też miejsca w książce zajmuje kuchnia. Autor przywołuje z pamięci wszystkie zjedzone gulasze, porkoloty i inne węgierskie niezdrowe przysmaki.

I tak snuje się ta opowieść od miejsca do miejsca, od refleksji do refleksji. Najczęściej jest bardzo ciekawa, czyta się jednym tchem, czasem jednak trochę nuży. Może za dużo tych pomników, może za długo wodzi Varga czytelnika po węgierskich bezdrożach. Mimo tego "Czardasza z mangalicą" na pewno warto przeczytać. Jeśli jednak ktoś nie zna jego poprzedniej węgierskiej książki, niech sięgnie najpierw po nią. Jest konkretniejsza i pewnie dlatego stanowi znakomitą podbudowę pod tę, o której pisałam tym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty