Moja niechęć do opowiadań sprawiła, że dopiero Nobel zmobilizował mnie, aby sięgnąć po książki Alice Munro. Na pewno zrobiłabym to już dawno, gdyby pisała powieści. Każda kolejna wydawana u nas pozycja kanadyjskiej autorki zbierała znakomite recenzje, a ja czułam, że to coś dla mnie. Kiedy ogłoszono tegoroczną laureatkę, a ja pogodziłam się z rozczarowaniem, że to nie Amos Oz ani Philip Roth, postanowiłam w końcu nadrobić zaległości. Jak łatwo zgadnąć, nie byłam jedyna. Czytelniczy instynkt stadny podsycany ciekawością, a może snobizmem spowodował, że nakłady jej książek szybko się wyczerpały i nie od razu udało mi się cokolwiek zdobyć. Musiałam grzecznie czekać na dodruk. Miałam też problem z wyborem. Od czego zacząć? Książek noblistki ukazało się na naszym rynku kilkanaście. Szukałam jakiejś podpowiedzi, jakiegoś rankingu, przewodnika. (Zdarzało mi się znajdować podobne wskazówki dotyczące innych pisarzy.) Pewnie, że to zawsze wybór subiektywny, no ale jest się o co zaczepić. Niestety w powodzi okolicznościowych tekstów nie znalazłam nic takiego. Cóż, pozostały informacje wydawców i wybór trochę na chybił trafił. Od razu zdecydowałam się na dwie: "Przyjaciółkę z młodości" i "Miłość dobrej kobiety". Na razie przeczytałam tę pierwszą (Wydawnictwo Literackie 2013; przełożyła Agnieszka Kuc).
Napiszę szczerze: trochę się rozczarowałam. Tak to bywa, kiedy apetyt wywindowany ochami i achami recenzentów ma się niebotyczny. Owszem, opowiadania czyta się znakomicie, historie są zajmujące, portrety bohaterek wnikliwe, ich losy ciekawe i skłaniające do namysłu, świat sportretowany należycie. Munro potrafi na kilkudziesięciu stronach skonstruować cały mikrokosmos: zarysować tło, stworzyć ciekawe, pełnokrwiste postacie (najczęściej kobiety). Stopniowo odsłania tajemnice swoich bohaterek, wchodzi w ich życie, prowadzi czytelnika przez meandry ich losów, cofa się w przeszłość. Jej opowiadania (przynajmniej te z tomu, który przeczytałam) przypominają szkatułkę, która pod pierwszą warstwą kryje drugą (pisząc o warstwach mam na myśli opowiadane historie). Ich bohaterkami są przede wszystkim kobiety. Zawiedzione, niespełnione, rozczarowane życiem, ale jednocześnie odważne. Takie, które decydują się na zmianę albo na konfrontację z przeszłością. Siłę czerpią raczej z siebie niż ze związków z mężczyznami. Miłość jest tu najczęściej rozczarowaniem albo nie zjawia się w ogóle. Wspólnym elementem prawie wszystkich tekstów zamieszczonych w tomie "Przyjaciółka z młodości" jest przeszłość. To do niej sięgają bohaterki i bohaterowie, podsumowując na jakimś etapie swoje życie.
Tak więc niby wszystko jest, jak powinno, a jednak czegoś mi w tych tekstach zabrakło. Nie porwały mnie, nie poruszyły jakoś specjalnie. Stale mam w pamięci opowiadania mojego ukochanego Oza, szczególnie te z tomu "Sceny z życia wiejskiego", ale i te z książki "Wśród swoich". One odkrywały tajemnicę ludzkich losów, w sposób delikatny i niezwykły dotykały istoty. Albo opowiadania Pilcha, które czytałam w podróży. Śmieszyły i wzruszały, kazały się zastanowić, powodowały dreszcz. Wiem, wiem. Gdzie tam Pilchowi do Alice Munro, on raczej Nobla nie dostanie (inaczej rzecz ma się z Amosem Ozem, który szansę ciągle ma). Cóż poradzę, że przedkładam opowieści ich obu nad opowiadania Alice Munro. Cóż poradzę, że nie zachwycają, skoro zachwycać powinny. Taki mój czytelniczy gust. A może moment był nieodpowiedni? Z braku czasu i z powodu różnych zawirowań czytałam je trochę z doskoku, więc jest prawdopodobne, że zabrakło skupienia, które pozwala się wgryźć w książkę? Nie wykluczam takiej możliwości. Po przeczytaniu "Przyjaciółki z młodości" zastanawiałam się, czy nie sięgnąć od razu po "Miłość dobrej kobiety". Porównać, potwierdzić albo zrewidować swoje odczucia, ale na razie zrezygnowałam i zabrałam się za najnowszy nabytek, o którym za jakiś czas. To tyle na dziś, dość już marudzenia, rozczarowań i wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz