"Minister". Za kulisami polityki.

Wreszcie udało mi się obejrzeć francuskiego "Ministra", film, który przemknął przez ekrany z prędkością błyskawicy i uciekł mi sprzed nosa. Właśnie wrócił na jeden wieczór w ramach przeglądu filmów francuskich. Tym razem dopadłam go mimo licznych przeszkód i osobiście przekonałam się, że bardzo dobre opinie, jakie słyszałam na jego temat, są prawdziwe. Ten film można w pewnym sensie przyrównać do amerykańskiej "Chciwości", która gościła na ekranach chyba zimą (pisałam). Tamten zaglądał do wnętrza finansowej korporacji i odsłaniał kulisy pierwszych godzin finansowego kryzysu dręczącego świat od kilku lat. Ten pokazuje zaplecze współczesnej polityki, jest portretem tytułowego ministra, człowieka bez właściwości. Akcja toczy się we Francji, ale równie dobrze mogłaby zostać umieszczona wszędzie. Niby nic się nie dzieje, polityczna codzienność, ale intrygi sprawiają, że zdarzenia gnają, a film ogląda się z zapartym tchem. Przede wszystkim jednak "Minister" jest portretem tytułowego bohatera, klasy politycznej i tych wszystkich, którzy pozostają w cieniu, a bez których politycy nie istnieją. Demaskuje mechanizmy rządzące współczesną polityką. No, może słowa demaskuje użyłam nieco na wyrost, bo przecież uważny obserwator, czytelnik i słuchacz komentatorów politycznych i socjologów wie, że dzisiaj polityka niestety tak właśnie wygląda. Bardzo gorzki film. Warto obejrzeć. A ciąg dalszy dla tych, którzy już widzieli.

Ten francuski film przede wszystkim pokazuje dwie prawdy o współczesnej polityce. Prawda pierwsza: celem polityka jest władza dla władzy, rządzenie dla rządzenia. Prawda druga: polityk nie istnieje bez sztabu pomagierów, szarych eminencji i bez mediów.

Dla Bertranda, tytułowego ministra, liczy się jedno: utrzymać się na stanowisku, nie dać się wygryźć konkurencji w osobie ministra finansów i zwiększyć swoje wpływy, aby awansować. Wszelkie chwyty dozwolone. Nieważne są idee, nieważne złożone na wizji i na boku obietnice, ważne, żeby nadal być ministrem. Liczą się słupki poparcia wyborców. Czy wiemy, jakie jest naprawdę stanowisko ministra transportu na temat prywatyzacji dworców, wokół której rozgrywa się jedna z politycznych batalii? Czy Bertrand ma w ogóle jakieś zdanie na ten temat? Najpierw jest przeciw, bo to nie spodoba się elektoratowi, potem z kamienną twarzą musi zaprzeczyć wszystkiemu, co deklarował i obiecywał wcześniej, bo zostaje do tego zmuszony. Teraz wraz ze swymi doradcami robi wszystko, aby klęska kosztowała go jak najmniej. Jeszcze lepiej byłoby przekuć ją w zwycięstwo. Jest taka kapitalna scena, kiedy minister udziela wywiadu. Z jego ust płyną same frazesy, ogólniki, nie ma w tym deka treści. Za nic nie może powiedzieć prawdy, musi się wszystkim przypodobać, stąd ta mowa trawa. Aż dziw, że ktokolwiek daje się na to nabrać. Jego zwierzchnicy i konkurenci też nie kierują się dobrem państwa, ideami, brakuje im wielkich wizji, za nic mają dobro wspólne. Są politycznymi graczami, którzy bez przerwy muszą myśleć tylko o jednym: jak utrzymać się przy władzy. Po nas choćby potop. My zrobimy to, co dla nas najwygodniejsze, a z problemem będą się zmagać za kilka lat nasi następcy. Tę cyniczną prawdę wypowiada, pewnie trochę innymi słowami, jeden z członków gabinetu. Polityka to gra, wieczne intrygi, knucie, podchody, zawieranie i zrywanie sojuszy. Tu nie liczą się przyjaźnie. Nawet najbardziej oddanego współpracownika można zwolnić, kiedy nie będzie potrzebny albo kiedy wymagać będzie tego sytuacja. Oni zresztą zdają sobie z tego doskonale sprawę. Póki się da, żyją u boku swego mocodawcy, potem odejdą i znajdą następnego.

Polityk nie istnieje bez sztabu swoich zaufanych doradców i bez mediów. Za Bertrandem stoją przede wszystkim Pauline, odpowiedzialna za jego wizerunek, i Gilles (kierownik gabinetu? doradca?). Bez niego minister transportu nie zrobi żadnego kroku. To on pociąga za wszystkie sznurki, doradza, wytycza plan gry. To przez niego przechodzą wszystkie informacje, także te prywatne. Gilles należy jeszcze do starej klasy polityków i członków administracji państwowej. Wykształcony na najlepszej francuskiej uczelni, sprawny, lojalny, zawsze w cieniu. Nie ma złudzeń, wie, że stara, ideowa polityka należy do przeszłości, jest już chyba zmęczony. Pauline to reprezentantka współczesnego politycznego świata. Odpowiada za wizerunek, doskonale porusza się w świecie mediów, umawia spotkania, wywiady, decyduje, do jakiej stacji warto pójść, co powiedzieć, jaki krawat założyć, jaką minę zrobić. Stale śledzi sondaże. Kiedy minister pojawi się na miejscu katastrofy autobusu, liczy się tylko to, jak wypadnie medialnie. Tragedia jest pretekstem. Pauline o niej nie myśli, ona jest w pracy, a że jej praca to kreowanie szefa, więc tym się zajmuje. Jesteś taki, jakby cię ktoś wymyślił, mniej więcej to powie w pewnym momencie o Bertrandzie jedna z bohaterek, żona jego kierowcy. I właśnie takie jest zadanie Pauline: wymyślanie polityków. Przydać może się wszystko. Nigdy nie wiadomo, co przysłuży się popularności. Czasem decyduje przypadek. Katastrofa samochodu, makabryczna w skutkach, nieoczekiwanie przysparza Bertandowi sympatii wyborców (pewnie litują się nad nim, ofiarą tragedii) i wynosi go w górę. Z ministra transportu awansuje na ministra pracy. Tam miał zwalniać, tu powinien zabiegać o miejsca pracy. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Jego zawód to po prostu sprawowanie władzy.

Polityka odziera człowieka z wszystkiego. Bertrand jest przeraźliwie samotny. Kiedy przypadkowo trafi mu się wolny wieczór, spędzi go w towarzystwie kierowcy i jego żony, których właściwie nie zna, bo nie ma z kim. Nieważne, czy oni sobie tego życzą, czy nie. Życia rodzinnego właściwie nie ma. Żonę widuje tylko rankiem lub późnym wieczorem, córki wcale. Jego osobiste sprawy załatwia zaufany Gilles, on nie ma na to czasu (zresztą Gilles też jest sam, miałam wrażenie, może mylne, że wręcz mieszka w swoim biurze). Bertrand pociesza żonę, że jeszcze tylko półtora roku, do następnych wyborów, ale zapewne złamie obietnicę, bo awansował. Im bardziej się lęka o własną pozycję polityczną, tym bardziej warczy na swoich współpracowników. Jest wobec nich arogancki, niegrzeczny. Ludzką twarz odsłoni, kiedy w wypadku zginie jego nowy kierowca, bezrobotny stażysta. Jest wstrząśnięty widokiem tego, co się rozegrało (trudno nie być, to makabryczne sceny), ale to tylko chwila. Kiedy dojdzie do siebie i wróci do polityki, wszystkie gesty, jakie wykona w związku z tą śmiercią, będą miały medialny charakter. Nie będzie w tym nic osobistego. Czy stać go na to, aby jakoś pomóc wdowie, czy będzie o niej pamiętać?

Bertrand jest nikim, człowiekiem bez wizji, bez charyzmy, z poglądami do wynajęcia (albo raczej to on wynajmuje poglądy od innych), nawet wygląda nijako. Niełatwo zapamiętać jego twarz. Ma jedną namiętność: władzę.

We wstępie wspominałam o "Chciwości". Może tamten film bardziej trzyma w napięciu, ma większą dramaturgię, może jego bohaterowie są jeszcze bardziej cyniczni. Ale "Ministra" na pewno warto obejrzeć. Smutno się robi, kiedy uświadomimy sobie, że świat polityki pokazywany na ekranie jest prawdziwy. Jeden łączy się z drugim: demoniczny świat finansów podporządkował sobie świat miałkich polityków. Słowo mąż stanu odłożono na razie na półkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty