Cztery wolne dni właśnie niestety się skończyły, a ja wykorzystałam je między innymi na nadrabianie kinowych zaległości. Wybrałam się na "Łowców głów", szeroko reklamowaną ekranizację skandynawskiego kryminału Jo Nesbo. Nie czytałam żadnej jego książki, dlatego nie wiem, czy można wierzyć zapewnieniom, że to kontynuator Stiega Larssona (a może nawet od niego lepszy). Nawet jednak gdybym znała powieść, nie miałabym do czego porównać, bo jakoś dotąd nie przeczytałam "Millenium". Ale ponieważ widziałam europejską ekranizację pierwszej części, mogę zestawić oba filmy. Być może właśnie dlatego wyszłam z kina rozczarowana. Spodziewałam się czegoś równie mrocznego, mocno trzymającego w napięciu. Tymczasem już pierwsze sceny nie przypominają ponurych, skandynawskich kryminałów. Skojarzyły mi się raczej z lekką i sympatyczną "Aferą Thomasa Crowna". Kto widział, wie, że to zupełnie inna bajka. Ten ironiczny, miły początek mogłabym jeszcze wybaczyć, niestety potem film skręca w stronę groteski. Zamiast zaciskać pięści ze zdenerwowania, oblewać się zimnym potem, drżeć ze strachu, miałam ochotę wybuchnąć śmiechem. Jeśli, czytelniku tej notki, byłeś już w kinie, pewnie wiesz, które sceny mogą powodować wesołość. Obawiam się jednak, że nie takiego efektu oczekiwał reżyser. A może się mylę? Przecież Morten Tyldum jest autorem "Kumpli". Ale na tym nie koniec zarzutów. Intryga wydała mi się niezbyt przekonująca, psychologiczny portret (raczej portrecik) głównego bohatera mocno naciągany i łzawy, a zakończenie rozczarowało mnie zupełnie stopniem nieprawdopodobieństwa.
Nie wiem, czy to wina filmu, czy książki i nie zamierzam tego sprawdzać. Bardziej prawdopodobne, że kiedyś w końcu sięgnę po trylogię Larssona. Gdybym wiedziała, co mnie czeka w kinie, raczej bym sobie darowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz