"Zapiski z Toskanii" Abbasa Kiarostamiego

Obejrzałam właśnie "Zapiski z Toskanii" cenionego irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego. W Polsce nie mieliśmy wielu okazji, aby poznać  jego bogaty dorobek, ja widziałam tylko "Bilety", które, jak sobie przypominam, dość mi się podobały, nie będę więc się wymądrzać i udawać znawczyni. Dystrybutor zupełnie zmienił tytuł oryginału, który brzmi "Copie conforme" i nie trzeba znać włoskiego, aby wiedzieć, że Toskanii tam nie ma. Zapewne ten zabieg oraz Juliette Binoche w roli głównej mają zmylić potencjalnych widzów i przyciągnąć ich do kin. Kto zwiedziony Toskanią wyobrazi sobie, że dostanie coś na kształt masowo ostatnio wydawanych książek, których akcja rozgrywa się w tym pocztówkowo pięknym regionie Włoch, zawiedzie się srodze. Gorzej, że zawieść się może również taki widz jak ja. Wprawdzie hołdując wymyślonej przeze mnie zasadzie im mniej tym lepiej, co należy tłumaczyć im mniej wiesz o treści filmu, zanim go obejrzysz, tym większą przyjemność może ci sprawić, nie przeczytałam nic, ale byłam świadoma, że idę na film irańskiego reżysera. Nie o to więc chodzi, że nie dostałam pięknych widoczków i o tym, że akcja częściowo rozgrywa się w jednym z moich ulubionych toskańskich miast, Arezzo, dowiedziałam się z dialogu. Nie w tym rzecz, że dwoje bohaterów, kobieta i mężczyzna, włóczą się cały dzień i gadają. Nie, przyczyna mojego rozczarowania jest prozaiczna: po prostu film wydał mi się pretensjonalny i banalny. Pretensjonalne są spekulacje wokół tematu, czy kopia może być równie wartościowa co oryginał, a banalne rozważania na temat związków: że z czasem uczucie powszednieje, a człowiek jednak potrzebuje bliskości, zainteresowania i oparcia, że gdzieś tracimy dawne ideały i tak dalej, i tak dalej. A wszystko to podlane artystycznym sosem, ściślej artystyczną zagadką nie do rozwiązania, której z oczywistych względów nie zdradzę. Nie da się uciec od porównania "Zapisków z Toskanii" z dwoma moimi ulubionymi gadano-chodzonymi filmami: "Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca" Richarda Linklatera (szczególnie ten drugi jest mi bardzo bliski) tym bardziej, że temat podobny. W tamtych była prawda, w tym jest artystyczna sztuczność i może dlatego prawda zamienia się w banał. Nie mogę powiedzieć, żebym się nudziła. Na pewno przyjemność stanowi obserwowanie świetnej Juliette Binoche. Jest też kilka kapitalnych scen, takich drobnych obserwacji. Myślę tu o odczycie czy pięknie sfotografowanej scenie jazdy samochodem, kiedy w szybie odbijają się jednocześnie twarze gadających bohaterów i mijane krajobrazy. To wszystko jednak za mało. Szkoda. Jednym słowem można sobie darować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty