Czasem jest tak, że nie potrafię się zdecydować: iść do kina czy zrezygnować. Dotyczy to zwykle filmów nieznanych, które wkraczają na ekrany znienacka, niepoprzedzone niecierpliwym wyczekiwaniem. Wtedy łamię swoją żelazną zasadę im mniej, tym lepiej i słucham dyskusji w Tygodniku Kulturalnym (nieraz już wspominałam o moim ulubionym programie w TVP Kultura; polecam). Jeśli krytykują, rezygnuję, jeśli mnie zaciekawią, ryzykuję. Tak było i tym razem. Głosy były podzielone, a ponieważ miałam ochotę na coś niezobowiązującego, więc poszłam. Nie żałuję, ale gdybym sobie darowała, dziury w niebie by nie było. Historia romansowa nie ma w sobie krztyny oryginalności, ale przyjemnie popatrzeć na Ewana McGregora i Evę Green. Tyle o tytułowej miłości. Jeżeli film robi wrażenie, to dzięki dużo ciekawszej, drugiej warstwie: opowieści o tajemniczej epidemii, która błyskawicznie rozprzestrzenia się po świecie. Zagrożenie pojawia się nagle, nie wiadomo, skąd pochodzi, a atakuje falami w sposób przemyślny i wyrafinowany. Wcale nie taki, jak można by sobie wyobrażać. Nie jest to bowiem hollywoodzki film katastroficzny (na szczęście), a melancholijny europejski. Ważny jest tu nastrój i pytania, jakie sobie stawiamy. Wprawdzie wielokrotnie w ciągu ostatnich lat straszono nas rozmaitymi wirusami, ale zagrożenia za każdym razem okazywały się raczej dęte niż prawdziwe. Nie jest jednak wykluczone, że kiedyś coś zdarzy się naprawdę. I właśnie taką sytuację w sposób prawdopodobny przedstawia ten film. Jest tu kilka efektownych (ale nie po amerykańsku) scen zagrożenia i paniki, jest przygnębiający obraz miasta po katastrofie. Najciekawsze wydało mi się pokazanie, jak ludzie zachowują się w obliczu kataklizmu. No ale ani tego, ani zakończenia oczywiście nie zdradzę. I na koniec o czymś, co potwornie drażni i psuje film. To patetyczne komentarze spoza kadru. Znacznie lepiej by było, gdyby reżyser ograniczył się tylko do obrazów, które im towarzyszą. A na deser Glasgow, gdzie toczy się akcja. I ten cmentarz na wzgórzu, który tak mnie zafascynował w jednym z moich ulubionych filmów ("Wilbur chce się zabić"). Jeśli, czytelniku tej notki, zainteresowałeś się, możesz pójść. Prawdopodobnie nie będziesz żałował, chociaż nie nastawiaj się na nic wielkiego.
"Ostatnia miłość na ziemi"
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Popularne posty
-
Zacznę od wyznania - literaturę latynoamerykańską znam bardzo słabo. A i to za dużo powiedziane, bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że właś...
-
Wspominałam już kiedyś w tych zapiskach, że w zasadzie nie czytam polskiej beletrystyki współczesnej. Pewnie to błąd, pewnie powinnam, wiem,...
-
Kiedy tylko dowiedziałam się, że ArtRage zamierza wydać powieść niemieckiego pisarza Waltera Kempowskiego "Wszystko na darmo" (20...
-
Nobel dla Olgi Tokarczuk sprawił, że sięgnęłam w czeluście mojego czytnika i wydobyłam z nich jej dwie książki, które tam od dawna leżały &...
-
Zachęcona bardzo pozytywnymi głosami sięgnęłam po kolejną autobiograficzną opowieść o doświadczeniach kobiety nietuzinkowej. Wybory wydawców...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz