Właściwie o czym tu pisać? Zastanawiałam się nawet, czy dzielić ten wpis tak, jak zazwyczaj robię, gdy snuję swoje refleksje o kinie. Trudno jednak byłoby się odnieść do filmu bez zdradzania treści, a to byłoby karygodne, gdyż cały jego sens zasadza się na pomyśle wędrówki w czasie. Sam koncept jest rzeczywiście miły i zaskakujący tym bardziej, że twórca zetknął swojego bohatera, Gila, z autentycznymi postaciami ze świata sztuki. Zabawnie jest śledzić te spotkania, patrzeć, jak Allen prowadzi grę z widzem, pytając: a wiesz kim był Buniuel? a znasz jego filmy? I tak dalej, i tak dalej. Te światy przenikają się i wzajemnie na siebie wpływają. Raz Gertruda Stein recenzuje powieść Gila, który dzięki niej wprowadza poprawki, innym razem to on stara się podrzucić pomysł Buniuelowi (nie będę udawała, że wiem, o jaki film chodzi; cóż, przyznaję, że w zasadzie nie znam jego twórczości), jeszcze kiedy indziej dzięki zdobytym informacjom Gil może utrzeć nosa zarozumiałemu sztywniakowi Paulowi, który bardzo imponuje jego narzeczonej. Pomysł jest więc ciekawy, gorzej z wykonaniem.
Niby dostajemy tu to, co tak lubimy u Woody Allena. Głównego bohatera, niespełnionego artystę, który pogardza swoim dotychczasowym popłatnym zajęciem i marzy o zostaniu prawdziwym pisarzem, najlepiej w Paryżu. Jego nie najmądrzejszą narzeczoną, Inez, która niby go docenia, ale naprawdę imponuje jej przemądrzały Paul znający się na wszystkim najlepiej. Jej obrzydliwie bogatych i konserwatywnych rodziców sympatyzujących z Tea Party, którzy w gruncie rzeczy ledwie swojego zięcia tolerują. Wszyscy nie szczędzą sobie nawzajem złośliwości. To bywa dowcipne, ale tylko czasami. Na tym według mnie polega problem tego filmu. Wszystko, poza pomysłem, jest tu na pół gwizdka. Przyjdzie mi powtórzyć to, co napisałam we wstępie: mało wyraziste postacie, mało dowcipu, ironii, nie tak inteligentne i błyskotliwe dialogi jak dawniej. Nie będę ciągnąć dalej i przepisywać uwag ze wstępu. Ośmieszanie klisz, że Paryż to inspiracja dla artystów, kpienie z konserwatywnych, amerykańskich buraków i zarozumiałych intelektualistów to za mało. Nie wystarczy okrasić tego myślą, jak złudne jest przekonanie, że współczesność nie dorasta do pięt przeszłości. Wszystko już było, więc jeśli pokazane zostanie mdło, nie rozśmieszy, nie zakpi albo nie rozzłości, to pozostanie tylko banałem. I tak odbieram, niestety, najnowszy film mojego ukochanego Woody Allena.
A zaraz po opublikowaniu tej notki rzucam się na recenzje (odkąd prowadzę blog, nie czytam wcześniej niczego na temat tego, o czym piszę), aby przekonać się, czym tak zachwycił innych ten film. Być może przyjdzie mi się spalić ze wstydu, gdyż moim małym rozumkiem nie dostrzegłam arcydzieła w arcydziele! Cóż, każdy ma prawo do swojej oceny.
I na koniec jeszcze jedna uwaga. W zeszłym tygodniu przypomniałam sobie dwa spośród ostatnich filmów Allena: "Vicky, Christina, Barcelona" i "Spotkasz przystojnego bruneta". Po ponownym obejrzeniu ten ostatni zyskał w moich oczach, a mniej więcej rok temu też się tu nad nim nieco pastwiłam. Dziś wydał mi się lepszy, trochę w duchu amerykańskich filmów reżysera. Być może za jakiś czas i "O północy w Paryżu" uznam za dużo błyskotliwszy i ciekawszy? Któż to wie? Zobaczymy. Na razie jednak nie kryję swojego wielkiego rozczarowania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz