"O północy w Paryżu", czyli najsłabszy Allen od lat.

Nie, to nie pomyłka. Pozwoliłam tu sobie sparafrazować tytuł recenzji Pawła T.Felisa z Gazety Wyborczej, aby dobitniej podkreślić rozczarowanie najnowszym filmem mojego ukochanego reżysera! Pewnie tym większe, że spodziewałam się czegoś znakomitego. Przecież wszystkie media pieją z zachwytu. Przez chwilę pomyślałam nawet, że może to ze mną jest coś nie tak, może po prostu czegoś nie zrozumiałam. Trudno, cóż poradzę na to, że nie zachwyca, mimo że powinien. Historia Gila, amerykańskiego scenarzysty marzącego o napisaniu powieści, który wraz z narzeczoną i jej rodzicami spędza wakacje w Paryżu, wydała mi się potwornie błaha. Powiem szczerze, że w pewnym momencie ze zgrozą poczułam ogarniającą mnie nudę! Nudzić się na Woodym Allenie?! Niewiarygodne! Potem to uczucie minęło, ale to nie przesłania ogólnego wrażenia. Brakuje mi w najnowszym filmie Allena dowcipu, ironii, sarkazmu, złośliwości, świetnych dialogów, wyrazistych bohaterów, z których reżyser kpi, ale których jednocześnie lubi. Rozumiem, dlaczego "O północy w Paryżu" cieszy się taką popularnością (nawet w dzień powszedni sala wypełniona była po brzegi). To po prostu taki rodzaj kina, który niesie miłą rozrywkę na odpowiednim poziomie, a wisienką na torcie jest Paryż, na który zawsze patrzy się z przyjemnością. No i naszą próżność przyjemnie łechce fakt, że to film nie byle kogo, ale samego Woody Allena. Ja jednak należę do tych miłośników jego kina, których reżyser dawnymi amerykańskimi filmami przyzwyczaił do czegoś znacznie więcej niż tylko miła rozrywka! Niektóre z jego obrazów widziałam kilka razy i wiem, że jeszcze obejrzę! Wielka szkoda, że tylko ich wspomnienie musi mi wystarczyć! Ale dość pastwienia się. Jak zwykle tych, którzy już widzieli, zapraszam do przeczytania ciągu dalszego. A kto nie widział, mimo wszystko zobaczyć powinien, bo Woody Allen należy do tych reżyserów, którym się wiernie kibicuje, nawet jeśli są w słabszej formie.

Właściwie o czym tu pisać? Zastanawiałam się nawet, czy dzielić ten wpis tak, jak zazwyczaj robię, gdy snuję swoje refleksje o kinie. Trudno jednak byłoby się odnieść do filmu bez zdradzania treści, a to byłoby karygodne, gdyż cały jego sens zasadza się na pomyśle wędrówki w czasie. Sam koncept jest rzeczywiście miły i zaskakujący tym bardziej, że twórca zetknął swojego bohatera, Gila, z autentycznymi postaciami ze świata sztuki. Zabawnie jest śledzić te spotkania, patrzeć, jak Allen prowadzi grę z widzem, pytając: a wiesz kim był Buniuel? a znasz jego filmy? I tak dalej, i tak dalej. Te światy przenikają się i wzajemnie na siebie wpływają. Raz Gertruda Stein recenzuje powieść Gila, który dzięki niej wprowadza poprawki, innym razem to on stara się podrzucić pomysł Buniuelowi (nie będę udawała, że wiem, o jaki film chodzi; cóż, przyznaję, że w zasadzie nie znam jego twórczości), jeszcze kiedy indziej dzięki zdobytym informacjom Gil może utrzeć nosa zarozumiałemu sztywniakowi Paulowi, który bardzo imponuje jego narzeczonej. Pomysł jest więc ciekawy, gorzej z wykonaniem.

Niby dostajemy tu to, co tak lubimy u Woody Allena. Głównego bohatera, niespełnionego artystę, który pogardza swoim dotychczasowym popłatnym zajęciem i marzy o zostaniu prawdziwym pisarzem, najlepiej w Paryżu. Jego nie najmądrzejszą narzeczoną, Inez, która niby go docenia, ale naprawdę imponuje jej przemądrzały Paul znający się na wszystkim najlepiej. Jej obrzydliwie bogatych i konserwatywnych rodziców sympatyzujących z Tea Party, którzy w gruncie rzeczy ledwie swojego zięcia tolerują. Wszyscy nie szczędzą sobie nawzajem złośliwości. To bywa dowcipne, ale tylko czasami. Na tym według mnie polega problem tego filmu. Wszystko, poza pomysłem, jest tu na pół gwizdka. Przyjdzie mi powtórzyć to, co napisałam we wstępie: mało wyraziste postacie, mało dowcipu, ironii, nie tak inteligentne i błyskotliwe dialogi jak dawniej. Nie będę ciągnąć dalej i przepisywać uwag ze wstępu. Ośmieszanie klisz, że Paryż to inspiracja dla artystów, kpienie z konserwatywnych, amerykańskich buraków i zarozumiałych intelektualistów to za mało. Nie wystarczy okrasić tego myślą, jak złudne jest przekonanie, że współczesność nie dorasta do pięt przeszłości. Wszystko już było, więc jeśli pokazane zostanie mdło, nie rozśmieszy, nie zakpi albo nie rozzłości, to pozostanie tylko banałem. I tak odbieram, niestety, najnowszy film mojego ukochanego Woody Allena.

A zaraz po opublikowaniu tej notki rzucam się na recenzje (odkąd prowadzę blog, nie czytam wcześniej niczego na temat tego, o czym piszę), aby przekonać się, czym tak zachwycił innych ten film. Być może przyjdzie mi się spalić ze wstydu, gdyż moim małym rozumkiem nie dostrzegłam arcydzieła w arcydziele! Cóż, każdy ma prawo do swojej oceny. 

I na koniec jeszcze jedna uwaga. W zeszłym tygodniu przypomniałam sobie dwa spośród ostatnich filmów Allena: "Vicky, Christina, Barcelona" i "Spotkasz przystojnego bruneta". Po ponownym obejrzeniu ten ostatni zyskał w moich oczach, a mniej więcej rok temu też się tu nad nim nieco pastwiłam. Dziś wydał mi się lepszy, trochę w duchu amerykańskich filmów reżysera. Być może za jakiś czas i "O północy w Paryżu" uznam za dużo błyskotliwszy i ciekawszy? Któż to wie? Zobaczymy. Na razie jednak nie kryję swojego wielkiego rozczarowania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty