Pedro Almodovar "Skóra, w ktorej żyję"

Jak zapowiadałam w poprzedniej notce, czym prędzej poszłam na najnowszego Almodovara. To jeden z moich ulubionych reżyserów. Takich, co to ich filmy mogę oglądać po kilka razy. Poprzedni, "Przerwane objęcia", bardzo mnie rozczarował. Mało w nim było prawdziwego Almodovara, pozostał czysty melodramat, a nie tego od hiszpańskiego reżysera oczekuję. Dlatego na "Skórę, w której żyję" szłam trochę z duszą na ramieniu. Na szczęście reżyser wrócił do formy. W filmie odnalazłam wszystko to, co tak u niego lubię, tylko humoru właściwie nie ma. Tym razem jest na serio w almodovarowskim sosie. Trochę jednak pomarudzę. Chyba po prostu przyzwyczaiłam się do stylu ekscentryka z Madrytu i coś, co kiedyś było świeże, zaskakujące i olśniewające, dziś już zadziwić nie może. Pozostaje sprawnie zrobiony film, który świetnie się ogląda i kilka modnych tematów, nie tak znowu głęboko i odkrywczo potraktowanych. Raczej bardzo dobra rozrywka niż przeżycie. Ale zobaczyć oczywiście trzeba, a dla widzów zaczynających swoją przygodę z Almodovarem być może będzie to coś więcej. Tak jak dla mnie kiedyś. Tym razem celowo nie zdradzę nic z treści, bo w wypadku tego filmu im mniej się wie, tym przyjemniej się ogląda. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Słyszałam głosy, że to zupełnie inny Almodovar. Inny? Ja odnalazłam w tym filmie ulubione motywy, wątki i chwyty hiszpańskiego reżysera. Jest problem płci, pytanie o to, co właściwie ją determinuje, co znaczy być kobietą czy mężczyzną. Jest motyw matki i syna. Pojawia się wielka, szalona miłość, tym razem nie tylko w wersji damsko- męskiej, ale też ojca do córki. Są tajemnice, sięganie w przeszłość bohaterów, dziwne postacie, wielki, tajemniczy dom, ogrywanie gatunkowej konwencji (tu thriller), nasycone barwy, kicz, przebrania. Ja odnajduję tu nawet echa dawnych scen. Kiedy Zeca, syn Marilii, rzuca się na Verę, myląc ją ze swoją dawną kochanką, staje mi przed oczami przekomiczna scena gwałtu z "Kiki" (Mam nadzieję, że pamięć mnie nie zawodzi. Ale wykluczyć, że pomyliłam tytuły, nie mogę.). Tyle, że to, co oglądamy na ekranie tym razem, wcale nie jest śmieszne, raczej smutne czy tragiczne. Mnie ten film trochę przypomina wspomnianą już "Kikę". Wielki, kryjący tajemnicę dom, jego właściciel, chirurg plastyk i jednocześnie naukowiec Robert Ledgard (tam był pisarz). Karnawałowy kostium Zeci czy druga skóra Very mogą być dalekim echem dziwacznej kamery, którą dźwiga na głowie jedna z bohaterek "Kiki". Wreszcie zbrodnia. Ale może to tylko takie moje impresje i luźne skojarzenia, może gdybym obejrzała "Kikę" po raz kolejny (na pewno kiedyś to zrobię), podobieństwa okazałyby się tylko czczą imaginacją. To, co odróżnia najnowszy film Almodovara od poprzednich, to ton serio i porzucenie ulubionego przez niego melodramatu na rzecz thrillera.

Reżyser kreuje postać mrocznego, złowrogiego Roberta Legranda, chirurga plastycznego, który w zaciszu swojego wielkiego, pustego, pilnie strzeżonego domu przeprowadza niedozwolone eksperymenty: hoduje ludzką skórę odporną na ogień czy ukąszenia owadów. Nie to chyba jest jednak najgorsze. Korzystając ze swojego wynalazku i talentu chirurga, stwarza nowego człowieka. Mszcząc się na gwałcicielu swej ukochanej córki (gwałt tragicznie odcisnął się na jej losie), porywa go, więzi, aby stopniowo zmienić w niezwykle piękną  kobietę o idealnej, gładkiej skórze. Tak idealną, że aż w swym pięknie nierzeczywistą. Kobietę-miraż, kobietę-marzenie. Aluzje do Frankensteina czy Pigmaliona są tu oczywiste. Czy równie uprawnione jest porównywanie go do Boga-stwórcy? Chyba jednak nie do końca. Wszak intencje Roberta nie są czyste. O ile  praca nad doskonałą, ludzką skórą to wynik tragicznego wypadku jego żony, i w tym sensie jest szlachetna, bo może być ratunkiem dla wielu okaleczonych, o tyle zmiana płci, a właściwie stworzenie kobiety, Very, to efekt zemsty. O szlachetności nie ma co mówić. Nie jest też jasne, co Robert zamierzał zrobić z Verą, zanim nie uległ jej doskonałemu czarowi i  nie zakochał się w niej. Być może, nie wiedział. Zabić? To sugeruje mu Marilia. Więc jeśli już Bóg, to raczej ten starotestamentowy, groźny i okrutny, a nie miłosierny, jakim chcemy Go widzieć dziś. Produkt Roberta okazuje się też niedoskonały i to na kilku poziomach. Vera jest piękna, ma ponętne, idealne ciało, ale nie potrafi przeżywać cielesnych rozkoszy. Udając miłość, pożądanie i ekstazę, cierpi z bólu i prawdopodobnie obrzydzenia. Wszak naprawdę pozostała nadal mężczyzną, dawnym Vincetem uwięzionym w kobiecym ciele. I na tym polega kolejna porażka almodovarowskiego Frankensteina. Jego twór nadal pozostaje mężczyzną, Vincetem, który nie zapomniał nie tylko o swojej płciowej tożsamości, ale i o przeszłości. Dlatego zrobi wszystko, aby wrócić do matki (znowu matka i syn). Ta więź okazuje się najsilniejsza. Vera to też swoista femme fatale. Swoista, bo naprawdę pozostaje mężczyzną. Musi uwieść Roberta, aby uciec. Będzie udawać i cierpieć, żeby zdobyć upragnioną wolność. I to kolejna porażka mściwego demiurga. Stworzona przez niego piękność jest nie tylko niedoskonała, ale zaczyna żyć własnym życiem i nie podporządkowuje się jego woli. Almodovar stawia w swoim filmie pytanie o granice medycznych i genetycznych eksperymentów, które mogą się wymknąć spod kontroli, nie udać czy służyć niecnym celom. Wraca też do jednego ze swoich ulubionych tematów: płci, płciowej tożsamości. Na ile nasza fizyczność determinuje płeć? Kiedy jesteśmy kobietą? Kiedy mężczyzną? Kiedy granica się zaciera? Kim będzie Vera, w której ciele uwięziony został Vincent? Jak będzie żyć? Zyska czy straci na tej przemianie? Jak zareagują na to jej matka i przyjaciele? Rozpoznają? Zaakceptują? Warto zauważyć, że reżyser pokazuje sytuację odwrotną niż ma to miejsce zazwyczaj. Nikt tu nie został wyzwolony od brzemienia nieakceptowanej płci, przeciwnie: Vincent dostał nową  wbrew swojej woli. Jest ofiarą medycznej zbrodni, medycznego gwałtu. I nie ma znaczenia, że to kara. Ale czy rzeczywiście kara? Raczej zemsta, o czym już wspominałam.

Można też po obejrzeniu tego filmu stawiać sobie pytania o winę i karę. Czy odurzony prochami Vincent odpowiada za to, co zrobił? Jak twierdzi, i pewnie mówi prawdę, niczego nie pamięta. Ale zło się stało. Jest winien. Czy ma sens kara wymierzana po latach? Kiedy jest już innym człowiekiem? I czy kara może być zemstą?

Takie refleksje hulają w mojej głowie po obejrzeniu najnowszego filmu Pedro Almodovara.   

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty