"Cyrk Columbia" Danisa Tanovicia.

Tym wpisem inauguruję nową kategorię, którą nazwałam Na marginesie. Będą to krótkie notki o filmach i książkach, którym z różnych względów nie poświęcam więcej miejsca. Dzięki temu w moim blogu odnotuję wszystko, co czytam i co oglądam. Dotąd zdarzało mi się czasem coś pomijać.

Mimo niskich ocen wybrałam się na "Cyrk Columbia" Danisa Tanovicia, reżysera "Ziemi niczyjej", która swego czasu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Tamten film obnażał bezsens wojny, pokazywał jej absurd. Trudno, pomyślałam, tym razem muszę przekonać się, czy naprawdę jest tak źle. Otóż nie było! Nie zgadzam się z tak niskimi ocenami! Nie jest to oczywiście arcydzieło, ale przyzwoicie zrobiony film, który oglądałam z dużym zainteresowaniem. Akcja rozgrywa się w 1991 roku w małym bośniackim miasteczku. Właśnie zbankrutował komunizm, rozpadła się Jugosławia, zaczyna się wojna w Chorwacji. Ale tu, w sielskiej, górskiej dziurze jeszcze nic wielkiego się nie dzieje. Wprawdzie wykuwa się nowa rzeczywistość: stara władza musi ustąpić miejsca nowej, ale wszyscy są pewni, że odtąd będzie tylko lepiej. Widz wie, że ten spokój jest złudny, za chwilę rozpęta się piekło. Reżyser pokazuje, jak niepostrzeżenie nadciąga nienawiść, jak przyjaciele stają się wrogami, jak w małej, świetnie znającej się społeczności rodzi się przemoc. Gdzieś w tle pojawia się pytanie o patriotyzm: uciec za granicę czy zostać, aby walczyć z sąsiadami? Rozsądek czy plemienna powinność? Plus skomplikowane relacje rodzinne i uczuciowe. Moim zdaniem warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty