Książka, o której dzisiaj, przepadła w pomroce dziejów, a ściślej
mówiąc, lat. Kto dziś pamięta, albo w ogóle wie, o książce Katii Petrowskiej "Może Estera" (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2015; przełożyła Urszula Poprawska)? A w 2016 znalazła się w półfinale Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Na tej samej liście pojawiły się wtedy między innymi "Solfatara" Macieja Hena, "Mała zagłada" Anny Janko, "W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu" Renaty Lis, "Silva rerum" Kristiny Sabaliauskaite, "Tatuaż z tryzubem" Ziemowita Szczerka, "Usypiać góry. Historie z Polesia" Małgorzaty Szejnert, "Medgidia, miasto u kresu" Cristiana Teodorescu i przede wszystkim zwyciężczyni, "Księga szeptów" Varujana Vosganiana. Niektóre z nich czytałam i do dziś pamiętam, innych nie, ale znam tytuły, kojarzę ich autorki i autorów. Dlaczego o tym piszę? Bo ewidentnie książka Katii Petrowskiej nie przeszła próby czasu. Pytanie - dlaczego? Bo nie okazała się na tyle dobra czy może jest to nieodkryty diament? Tak przecież bywa - złoto można przeoczyć w świecie, gdzie nowość goni nowość. Znam takie książki, o których dowiedziałam się przypadkiem w kilka lat po ich wydaniu, a potem byłam wdzięczna losowi, że pozwolił mi je przeczytać. Ot choćby "Nasze dni wczorajsze" Natalii Ginzburg, "Fortepian we mgle" Eginalda Schlattnera czy "W ogrodzie bestii" Erika Larsona.Jak wobec tego usłyszałam o książce Katii Petrowskiej "Może Estera"? I czy było warto po nią sięgać? Zawdzięczam ją przedsięwzięciu Buch, czyli książka, propagującemu literaturę niemiecką w Polsce, a polską w Niemczech, a ściślej jego wersji podcastowej, w której usłyszałam rozmowę z Urszulą Poprawską, tłumaczką tej książki. Natalia Prüfer, najbardziej znana twarz projektu, rozmawiała z nią o tłumaczeniach z niemieckiego i jedną z książek, przy których się zatrzymały, była właśnie "Może Estera". To, co mówiły, zainteresowało mnie na tyle, że postanowiłam przeczytać. Czy było warto? Mam mieszane uczucia. Ostatecznie nie żałuję, ale na pewno nie będzie to rzecz, która zapadnie mi w pamięć jak choćby te trzy tytuły, które przed chwilą wymieniłam. Co mnie zwabiło? Dlaczego nie pałam entuzjazmem? O tym za chwilę, a najpierw parę słów o autorce.
Katia Petrowska urodziła się w roku 1970 w Kijowie, mieszka w Niemczech. Jest Żydówką, raczej rosyjską niż ukraińską, ale korzenie jej rodziny są mocno powikłane i związane z wieloma krajami, o czym za chwilę. Książka, o której dzisiaj, uznana została za najważniejszy debiut, jak rozumiem, w roku, w którym się ukazała, i otrzymała, jak podaje wydawca, prestiżową niemiecką nagrodę literacką. Jeśli dobrze pamiętam z podcastu, chociaż głowy nie dam, coś potem jeszcze napisała, ale polski internet o tym milczy. A teraz do książki.
Autorka próbuje odtworzyć losy swojej żydowskiej rodziny. W tym celu podróżuje po miejscach, z którymi byli związani jej przodkowie, wertuje archiwa, książki, dawną prasę, rozmawia z naukowcami, archiwistami i muzealnikami. Odwiedza między innymi Polskę i Austrię, bo to w Wiedniu wyśledziła pierwszego swojego protoplastę, o którym zdołała się czegoś dowiedzieć. Była w Warszawie i w Kaliszu, wróciła do miasta swojego dzieciństwa i młodości, Kijowa, wreszcie szukała śladów dziadka, jeńca wojennego, w Mauthausen, miejscu pamięci po dawnym obozie koncentracyjnym, w którym przez jakiś czas przebywał. Odnalazła w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej Brytanii żyjących krewnych, o których nie miała pojęcia. Jeździ w te miejsca, aby je poczuć, zobaczyć, jak wyglądały, albo w przypadku Warszawy tylko je sobie wyobrazić. Rozumiem to. Kto nie włóczył się w tym samym celu na przykład po miejscach związanych z dzieciństwem swoim albo swoich przodków, szedł tropem znanej pisarki czy znanego pisarza czy kogoś innego z jakiegoś powodu dla nas ważnego? Ja na przykład w zeszłym roku w czasie wizyty w Gdańsku zapuściłam się do Wrzeszcza w poszukiwaniu ulicy, na której stał dom przyjaciół moich rodziców, gdzie w dzieciństwie bywałam. Po co? Coś mnie tam ciągnęło. Kiedyś obeszłam czeski Nachod, wędrując śladami mojego ukochanego pisarza Josefa Skvorecky'ego. W jednym miejscu koniecznie musiałam podejść kawałek pod górę, bo to prawdopodobnie stamtąd przychodziła jedna z bohaterek "Przypadków inżyniera ludzkich dusz". Ani nie byłam pewna, czy to rzeczywiście tam, ani to miejsce na pewno nie wyglądało już tak jak kiedyś, ani nie było widać tej góry, za którą znajdowała się jej wioska, ale i tak chciałam je poczuć.
Dość dygresji, wracam do książki. Autorka próbuje skonfrontować rodzinne opowieści z prawdą historyczną. Uzupełnić białe plamy, zweryfikować to, co kiedyś słyszała. Czasem odkrywa fakty niewygodne, czasem okazuje się, że to, co opowiadano sobie w rodzinie jako prawdę najprawdziwszą, okazywało się kłamstwem.
Przeszłość zawiodła moje oczekiwania, wyśliznęła mi się z rąk i zaczęła popełniać jedno faux-pas za drugim. Protoplasta mojego rodu, który dał początek pełnej chwały opowieści o mojej rodzinie, okazał się nieślubnym dzieckiem, tego jednak nie wolno mi było napisać, poza tym Ojzel wcale wcześnie nie owdowiał. A potem jeszcze ten Adolf , wówczas imię zwyczajne, ale mnie wprawiające w stan alarmowy. Adolf potwierdził moje obawy, że nie mam żadnej władzy nad przeszłością, że ona żyje jak chce, ale nie umiera.
Gdzieś mignęło mi barwne zdanie, że wyciąga swoich przodków jak karty z talii i za nimi podąża. Ja lubię posługiwać się porównaniem do puzzli. Składa z poszczególnych kawałków obraz całości, ale w tym wypadku jest to niemożliwe. Niektóre zginęły, przepadły na zawsze i obraz musi zostać niekompletny. I tak ma szczęście, bo niektórzy jej przodkowie nie byli anonimowi. Jedni prowadzili szkoły dla głuchoniemych, właśnie w Warszawie, a potem w Kijowie, a brat jej pradziadka zrobił w latach trzydziestych w Moskwie zamach na kogoś pracującego w niemieckiej ambasadzie. Ale nawet w tym wypadku, chociaż istnieje dokumentacja procesu, trudno poznać tego człowieka. To tylko suche dokumenty. Czym się kierował? Brał udział w jakiejś prowokacji antyniemieckiej spreparowanej przez tajniaków? Został wykorzystany? Czy może był meszuge, czyli szalony, obłąkany, jak głosi rodzinna legenda? Dlatego czasem Katia Petrowska próbuje wyobrazić sobie, dlaczego ktoś postąpił tak, a nie inaczej. Stąd tytuł, bo może Estera, jej żydowska prababka zrobiła 29 września 1941 roku, kiedy Niemcy kazali się stawić wszystkim kijowskim Żydom w określonym miejscu, a potem zgładzili ich w Babim Jarze, to, a może tamto, co ostatecznie doprowadziło ją do śmierci z rąk gestapowców. A przecież mogła nie wychodzić z domu, była stara i niedołężna, dozorca nie miał zamiaru jej wydać. Tak to się zachowało w rodzinnych przekazach.
Niektóre historie są ciekawe, inne mniej, ale nie w tym tkwi problem. Książka Katii Petrowskiej jest może bardziej esejem niż próbą odtworzenia rodzinnej historii. Ale te podróże w czasie i w przestrzeni prowokują autorkę do rozmaitych refleksji, do zadawania sobie różnych pytań. Czasem jej rozważania były dla mnie interesujące, a czasem brnęłam przez nie znużona, innym razem miałam wrażenie, że już to znam, już to czytałam wiele razy, już w tym nie ma żadnej świeżości.
Jak zwykle fascynowała mnie rola losu i przypadku, który jednych jej przodków ocalił z wojennej pożogi, innych doprowadził do unicestwienia. Ile wstecz trzeba się cofnąć, aby zobaczyć, gdzie jest ten moment, ten wybór, który kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat później sprawi, że ktoś przeżyje, a ktoś zginie? Oczywiście z polskiej gałęzi jej rodziny ocalała jedna osoba, z tej, która z Warszawy wyjechała do Kijowa, wojnę przetrwało znacznie więcej krewnych. Gdyby jednak w chwili ewakuacji z Kijowa nie zdjęto z paki ciężarówki fikusa, dzięki czemu zrobiło się tam miejsce dla małego chłopca, który kiedyś będzie jej ojcem, nie byłoby Katii Petrowskiej. Przynajmniej taki przekaz zachował się w rodzinie, co autorka kwestionuje, no bo kto zabrałby kwiat w donicy zamiast dziecka! Ale oczywiście gdyby nie przytomność umysłu jej dziadka i jego znajomości, rodzina nie wyjechałaby z Kijowa i zginęliby rozstrzelani w Babim Jarze.
Zawsze interesuje mnie zderzenie miejsca dawnej tragedii z tym, co się tam dzisiaj znajduje. Kiedy autorka opowiada o Babim Jarze, który jest zderzeniem miejsca pamięci z bujną przyrodą, miejscem rekreacji, natychmiast myślę o terenie po KL Plaszow w moim mieście, gdzie jest dokładnie tak samo. Wiedziałam o tym miejscu - co jeszcze parę lat temu, a nawet i dziś dla mieszkańców nie jest takie oczywiste - choćby dlatego, że góruje nad nim pomnik postawiony jeszcze w czasach PRL-u, a że stoi na wzgórzu, widoczny jest z daleka. Ale kiedy pierwszy raz się tam znalazłam, przez przypadek, bo nie miałam pojęcia, że ścieżka, którą schodziłam ze spacerowych terenów, tam mnie zaprowadzi, nie mogłam wyjść ze zdumienia. Była piękna wiosna, zieleń aż kipiała, mijałam spacerujących ludzi, z dziećmi, z psami, a kawałek dalej natrafiłam na pierwszą tablicę informującą, że znajduję się na terenie dawnego obozu KL Plaszow. Potem były następne. I pytanie, co robić z takimi miejscami? Odebrać je ludziom? Ogrodzić i wpuszczać za biletami? Ja już na beztroski spacer bym się tam nie wybrała. Potem chciałam zwiedzić ten teren z przewodniczką czy z przewodnikiem i udało się. Ile jest takich miejsc w naszej części Europy, po których chodzimy, nie mając pojęcia, że kryją masowe groby? O tym pisał w swojej książce "Skażone krajobrazy" austriacki pisarz i dziennikarz Martin Pollack, którego twórczość uwielbiam. (Kiedy pisałam tę notkę Martin Pollack jeszcze żył, jakiś czas później zmarł. Wielka strata. Był dla mnie ważnym autorem.)
Ciekawy jest stosunek Katii Petrowskiej do swojego żydostwa. Jak je odczuwa? Jak odczuwał go jej ojciec i jego przodkowie? Przecież w Związku Radzieckim wszyscy byli Rosjanami.
Czułam dumę z tego, że moja babcia pochodziła z Polski, był to atut w grze, w którą nikt ze mną nie grał. Niektórzy z mojej klasy nosili uderzająco polskie nazwiska jak Studziński albo Szczygielska, my jednak byliśmy radzieckimi dziećmi, wszystkie takimi samymi, z jednakową mgłą tajemnicy otaczającą historie naszych rodzin, co może właśnie stanowiło warunek naszej równości.
Kim jest dzisiaj? Kosmopolitką piszącą po niemiecku? Kwestia języka staje się w książce symboliczna, bo jej przodkowie prowadzili szkoły dla głuchoniemych sierot, ani ona, ani jej ojciec nie mówili w jidisz, ona dziś posługuje się niemieckim, kiedyś jej językiem był rosyjski.
Z perspektywy mojej kosmopolitycznej teraźniejszości myślałam, że uczyli głuchoniemych mówić we wszystkich językach świata, jakby głuchoniemota, a także sieroctwo było pustą kartką papieru - wolnością uznania za swój każdego języka i każdej historii. Nasza żydowskość pozostała dla mnie głuchoniema, a głuchoniemota czymś żydowskim. To była moja historia, moje pochodzenie, nie byłam to jednak ja.
(...) i myślałam też o tym, że z naszym żydostwem jest jak z tymi paczkami, do których nie można już zajrzeć. Mówi się "żydowski", ale się nie wie, czym to słowo jest wypełnione.
Bardzo długi i dość osobisty wyszedł mi ten wpis. Więc może, skoro książka sprowokowała mnie do tylu rozważań, zbyt surowo ją oceniłam?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz