Mam ochotę krzyknąć Hura! Obrodziło literaturą rumuńską! Bo rzeczywiście obrodziło. A to wszystko dzięki dwóm wydawnictwom, Książkowym Klimatom i dopiero rozpoczynającej swą działalność Amaltei. Niedawno pisałam o świetnej, chociaż wymagającej, "Krainie szeptów" Varujana Voscaniana, a dziś będzie o innej nowości. To "Medgidia, miasto u kresu" Cristiana Teodorescu (Amaltea 2015; przełożyła Radosława Janowska-Lascar). A teraz czytam "Matei Brunul" Luciana Dana Teodorovici, książkę, która ukazała się w tym samym wydawnictwie. Warto podkreślić, że obie lektury kuszą czytelnika szlachetnymi okładkami projektu Pauliny Zielonej i staranną szata graficzną. Od razu napiszę, że po "Medgidię, miasto u kresu" sięgnąć naprawdę warto, a właściwie trzeba. To lektura ze wszech miar godna polecenia. I chociaż opowiada o dziesięciu latach (mniej więcej), które, jak wyjaśnia autor we wstępie do polskiego wydania, całkowicie zmieniły Rumunię i zapoczątkowały tragiczny okres w jej historii, to czyta się ją znakomicie. Chodzi o dekadę rozpoczętą w roku 1938, kiedy to wydawało się, że sprawy kraju zaczynają podążać w dobrym kierunku. Niezorientowanym w skrócie wyjaśniam, że później dotknęły Rumunię liczne nieszczęścia. Działalność skrajnie prawicowej, antysemickiej Żelaznej Gwardii, straty terytorialne, sojusz z Hitlerem, a potem szybka zmiana na sojusz ze Związkiem Radzieckim, co nie uratowało kraju przed represjami i komunistyczną dyktaturą. To oczywiście w skrócie, kto sięgnie po książkę, więcej dowie się z syntetycznego wstępu autora.
Tło historyczne oczywiście mocno obecne jest w powieści. No właśnie, czy rzeczywiście w powieści? Autor w króciutkim wstępie wyjaśniającym genezę książki trochę czytelnika bałamuci. Z jednej strony pisze o opowiadaniach, z drugiej kilkanaście linijek dalej nazywa swoją książkę powieścią, zachęcając jednocześnie do czytania jej w sposób dowolny. Na wyrywki, nie po kolei albo po prostu, jak Pan Bóg przykazał, od początku do końca. Bo całość składa się ze 103 króciutkich rozdzialików, z których każdy rzeczywiście stanowi osobną całostkę zakończoną wyraźną puentą. W tym sensie są to opowiadania. Ja jednak zachęcam do lektury tradycyjnej, bo przecież suma wszystkich rozdzialików, w notce wydawniczej nazwanych jeszcze inaczej - szkicami, układa się w całość. Co łączy te mini opowiadanka? Oczywiście miejsce i bohaterowie.
To opowieść o mieszkańcach Medgidii, miasta znajdującego się niedaleko Konstancy, dziś nad kanałem łączącym Dunaj z Morzem Czarnym. Opowieść trochę wysnuta z wyobraźni, a trochę ze wspomnień, bo bohaterami książki są między innymi dziadek i babcia autora. Dziadek, Stefan Teodorescu, zwany pieszczotliwie Stefankiem, piekarz z zawodu i fotograf amator, wygrał przetarg na prowadzenie restauracji na dworcu kolejowym w Medgidii. Tym samym od razu stał się śmiertelnym wrogiem jej poprzedniego dzierżawcy, pana Steliana. A jego mieć za przeciwnika to gorzej niż wojna, bo pan Stelian jest szefem miejscowych legionistów, czyli członków Żelaznej Gwardii, którzy trzęsą miasteczkiem. To, co napisałam, brzmi z jednej strony groźnie, z drugiej nieco zabawnie. No bo czy owo pan dołączone do nazwiska Stelian tworzy w tym wypadku poważną całość? I taka właśnie jest ta książka. Z jednej strony zabawna, lekka, pełna śmiesznych postaci i anegdot. Opowiedziana dowcipnie, ironicznie, czasem złośliwie, ale przecież z sympatią dla większości bohaterów i z nostalgią za miastem, jakiego już od dawna nie ma. Miastem wielonarodowym, gdzie obok siebie żyją Rumuni, Żydzi, Turcy, znajdą się też przedstawiciele innych narodów. Jest tu cerkiew, kościół katolicki i meczet, pop, ksiądz i imam. Z drugiej strony to opowieść o czasach niezwykle burzliwych. Najpierw panoszą się w mieście legioniści, zastraszając i terroryzując wszystkich, którzy próbują im się przeciwstawić. Oczywiście przy okazji rozgrywają swoje małe, biznesowe interesy. Pan Stelian w gruncie rzeczy wcale nie jest zabawną postacią. To kanalia i szubrawiec, inspirator podpaleń i skrytobójczych morderstw. Kiedy w wyniku zmiany władzy w całym kraju dochodzi do rozprawy z Żelazną Gwardią, wydaje się, że spokój powrócił do Medgidii. Niestety na krótko. Bo potem przychodzi wojna i wprawdzie w mieście jest spokojnie, to przecież mężczyźni wyruszają na front u boku niemieckiej armii. Jakie będą tego konsekwencje, nie muszę pisać. A na końcu Medgidię opanują Rosjanie, niby sojusznicy, ale przecież bezwzględni okupanci, o czym szybko przekonają się mieszkańcy miasta. No a jeszcze później nastąpią nowe porządki, jakich nikt w najstraszniejszych snach sobie nie wyobrażał. Wszystko zszarzeje, spsieje, ludzie zaczną znikać w tajemniczych okolicznościach, kto może, będzie próbował uciec. Nie ma już dawnej Medgidii i nie ma co czarować, zakończenie nie może być szczęśliwe.
I taka właśnie jest ta powieść. Zabawne anegdoty, humor mieszają się z nostalgią, grozą i przede wszystkim ze smutkiem. A i losy niektórych postaci nie zawsze układają się szczęśliwie. I niekoniecznie dlatego, że przyszło im żyć w takim tragicznym historycznym momencie. Na koniec chcę wspomnieć parę moich ulubionych bohaterów. To major Scipion, trochę dziwak, trochę ponurak, trochę służbista, ale jednocześnie człowiek odważny i niezłomny. I Lea, żydowska lekarka, kobieta nowoczesna, dobra i też odważna taką zwyczajną, codzienną, cichą odwagą. Bez fanfar. Czytelniku tej notki, sięgnij po tę powieść - nie-powieść, bo warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz