Książka Mikołaja Grynberga "Jezus umarł w Polsce" (Agora 2023)
to lektura obowiązkowa. Autor wrócił tu do formy wywiadu, do której przyzwyczaił czytelniczki i czytelników w swoich poprzednich książkach - "Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne" i "Księga wyjścia". Ta pierwsza to rozmowy z przedstawicielkami i przedstawicielami drugiego pokolenia Holokaustu, druga z Polkami i Polakami o żydowskich korzeniach, którzy w wyniku marcowej nagonki 68 roku musieli opuścić Polskę. Obie bardzo polecam.W swojej najnowszej książce Mikołaj Grynberg rozmawia przede wszystkim z ludźmi, którzy niosą pomoc migrantom przedostającym się do Polski przez białoruską granicę. Napisałam przede wszystkim, bo udało mu się namówić na wywiad dwóch strażników granicznych. Jeden wydaje się nie mieć żadnej refleksji dotyczącej tego, co robi, drugi liczy już tylko czas do momentu, kiedy będzie mógł przejść na emeryturę. Ale z rozmów z tymi, którzy pomagają, wyłania się różnorodny obraz strażników. Oczywiście najwięcej jest opowieści o ich bezwzględności wobec migrantów i pomagających, ale są też i inne historie - zdarza się, że udają, iż nie widzą ludzi chowających się przed nimi. Rozmówcy Mikołaja Grynberga zwracają uwagę na to, że dziś wielu z nich to ludzie złamani psychicznie, potrzebujący pomocy psychologicznej, wielu uciekło na zwolnienia lekarskie, szczególnie ci, którym do emerytury zostało niewiele, i kobiety, bo im trudniej zmierzyć się z bezwzględnym traktowaniem dzieci, starców czy innych kobiet. Dlatego wśród strażników jest dziś najwięcej młodych. Niektórzy z nich uwierzyli w rządową propagandę.
... to nie są dzieci, ale pociski, którymi nasz kraj zostanie roztrzaskany. Z psychologicznego punktu widzenia idealna narracja dla młodych funkcjonariuszy. (...) Można szybko awansować dzięki bezkompromisowym działaniom.
Ten drugi strażnik, z którym rozmawia autor, zwraca uwagę, że w pewnym momencie na każdego przychodzi znieczulica. Na początku są emocje, nawet żal, ale żeby móc wykonywać tę pracę, trzeba wyprzeć je z głowy, zracjonalizować to, co się robi. Ale koszty psychiczne poniosą na pewno.
Oczywiście najwięcej miejsca Mikołaj Grynberg poświęca w swojej książce tym, którzy pomagają. A oni opowiadają o tym, jak to się stało, że zaczęli się angażować, o kosztach psychicznych i fizycznych, jakie ponoszą oni i ich rodziny, o trudach życia na pograniczu, gdzie panuje kompletne bezprawie, gdzie strażnicy i inne służby, często nieumundurowane, nagminnie łamią przepisy, przekraczają uprawnienia, zastraszają pomagających. Trzeba dobrze znać przepisy, aby się nie dać. Każdy pomagający z czasem nabywa takiej wiedzy. Mówią też o trudnych decyzjach, które muszą podejmować bardzo szybko. W skrajnych przypadkach, kiedy nie wystarczy doraźna pomoc, trzeba rozstrzygnąć, czy dzwonić po pogotowie, czy jednak nie, bo to najczęściej skończy się pushbackiem. Wielu z nich sprowadziło się na Podlasie dla sielskiego życia. Ale to sielskie życie już się skończyło i prawdopodobnie nigdy nie wróci. Mikołaj Grynberg często zadaje swoim rozmówcom pytanie o to, kiedy ta sytuacja się skończy. I zawsze słyszy jedną odpowiedź - nigdy. Bo raz otwarty szlak, który w dodatku nadal jest najbezpieczniejszy, nie zniknie, a migrantów będzie tylko przybywać i żaden mur im w tym nie przeszkodzi. Więc patrzenie na ludzkie tragedie, nieszczęścia będzie ich codziennością. Oczywiście może kiedyś stanie się to łatwiejsze, jeśli migranci będą traktowani przez władzę jak ludzie, zgodnie z obowiązującymi przepisami, jeśli czekając na decyzję, będą trafiać do obozów otwartych, a nie tych zamkniętych, które są jak więzienia. Co jakoś aktywistów trzyma, daje nadzieję? Wiadomość od tych, którym pomogli, a którzy w końcu dotarli tam, gdzie chcieli.
Oczywiście rozmówcy Mikołaja Grynberga opowiadają też o tych, którym pomagają. O tym, kim są, o ich gehennie, wielokrotnym pushbackowaniu, o tym, jak się zachowują, kiedy goszczą ich w swoich domach - jak się zmieniają, kiedy się umyją, dostaną czyste ubranie. Nie tylko o wygląd chodzi, ale o przywrócone poczucie godności. Maria Przyszychowska i Kamil Syller zwracają uwagę, jak trudne jest goszczenie tych ludzi w domach. Szczególnie początek, kiedy są brudni, śmierdzący, odczłowieczeni. Oni się wstydzą, pomagający się brzydzą, a obie strony udają, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dopiero potem przychodzi ulga. Wielu rozmówców zauważa, że nie jest ich rolą oceniać, czy migranci mówią prawdę, czy te kobiety i dzieci idą z własnej woli, czy może są ofiarami handlu ludźmi. Dostrzegają, że niektóre opowieści się powtarzają, jakby wyuczyli się, co powinni mówić. Ale to zadaniem państwa jest je weryfikować. Wiadomo, że nie wszyscy uciekają przed wojną, wielu, aby poprawić swój byt ekonomiczny. Dlaczego nie dziwi nas, kiedy nasi krewni czy znajomi z tego powodu wyjechali z Polski? Odmawiamy tego prawa ludziom globalnego południa. Wiadomo - nie damy rady przyjąć wszystkich chętnych, rzecz w tym, że nasze władze nie mają żadnej polityki migracyjnej, a i Europa niewiele jest lepsza.
Chciałabym zwrócić uwagę na dwie rozmowy. Pierwsza bardzo ciekawa z byłym wojewodą białostockim, Maciejem Żywno, który pomaga migrantom. Jego opowieść jest zniuansowana, nie obarcza winą tylko strażników, bo przecież te wszystkie rozkazy i atmosfera idą z góry, od władz. Ale pokazuje też łamanie procedur i rasizm.
To chyba trzeba nazywać po imieniu. Z jednej strony jest lęk przed obcym, ale faktycznie wychodzi rasistowskie podejście. Ale ze strony rządowej.
Ale przede wszystkim może zaskoczyło mnie to, że były urzędnik państwowy okazał się mądrym, ciepłym, wrażliwym człowiekiem, który nie pozostaje obojętny na to, co się dzieje.
Drugi wywiad, który szczególnie mnie zainteresował, to rozmowa z Joanną Pawluśkiewicz, scenarzystką, dokumentalistką, aktywistką Obozu dla Puszczy. Jako jedyna zwraca uwagę na cenę, jaką za tę sytuację płaci Puszcza Białowieska. Jak jest niszczona, rozjeżdżana, zaśmiecana. Przez wszystkie strony. Jej postawa nie znajduje zrozumienia wśród aktywistów, którzy uważają, że najważniejsze jest pomaganie, a ona nie potrafi pogodzić się ze szkodami, jakie ono niesie. Warto dodać, że sama też niesie pomoc. Jak mówi, Puszcza Białowieska w tej chwili jest soczewką wszystkich problemów na świecie. Ekologia i kryzys uchodźczy - wszystko mam na miejscu. Również to, że pomagając, niszczymy. Joanna Pawluśkiewicz mówi też o pułapkach pomagania, w które mogą wpaść szczególnie miejscowi, którzy zaangażowani są cały czas, bez możliwości ucieczki do domu w Warszawie. Łatwo zachłysnąć się wdzięcznością tych, którym się pomaga, uwierzyć, że wiesz lepiej, jak to robić, uwierzyć, że jest się bogiem, poczuć się lepszym od innych. Jak mówi, to uzależnia, daje poczucie sensu i sprawczości. W przyszłości konsekwencją takiej postawy może być kombatanctwo. A przecież prawdą jest, że aktywiści robią coś wielkiego. Mimo trudów, ponoszonych kosztów pomagają. Nie jest to łatwe.
Jeśli ktoś na bieżąco śledzi to, co dzieje się na granicy, zwróci uwagę na takie niuanse jak ja. Ale jeśli ktoś niewiele wie na ten temat, musi się liczyć z trudnym, szokującym doświadczeniem. Jak napisałam we wstępie - lektura obowiązkowa. Nie można zamykać oczu i udawać, że nic się nie dzieje. No i warto wspomagać organizacje pracujące na granicy, wpłacając pieniądze, które przecież są im bardzo potrzebne. Na przykład Fundację Ocalenie.
PS. No i koniecznie trzeba zobaczyć "Zieloną granicę" Agnieszki Holland, która ma jeszcze większą siłę rażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz