Torrey Peters "Trans i pół, bejbi"

Powieść Torrey Peters "Trans i pół, bejbi" (W.A.B. 2022; przełożyła

Aga Zano) migała mi jak wiele innych w mediach społecznościowych, nie wzbudzając początkowo większego zainteresowania. Być może za sprawą wydawnictwa, do którego nie mam wielkiego nabożeństwa. W końcu jednak stwierdziłam, że niezależnie od recenzji, a te były raczej pozytywne, a może mylę recenzje z szumem medialnym, powinnam tę książkę przeczytać ze względu na temat. Bo jest to opowieść o świecie kobiet trans, a autorka wie, o czym pisze, bo sama jest transkobietą, a więc zna problem od podszewki. Dla porządku dodam, iż tak bardzo mi się do niej spieszyło, że zaczęłam ją czytać przed wyjazdem na wakacje, a kończyłam już w podróży. Nie był to niestety najlepszy pomysł, bo moje refleksje mogłam spisać dopiero po powrocie do domu - czas robi swoje i gdzieś na pewno umknęła ich świeżość. Szkoda mi jednak nie wspomnieć o tej ważnej książce, szczególnie teraz, szczególnie w Polsce, gdzie sporo transfobicznych nastrojów.

Jest to historia trzech kobiet - dwóch trans, Reese i Amy, i jednej cis, Katriny, co ważne, córki Chinki i Żyda. Dlaczego ważne? Bo i ona jako dziecko czuła swoją inność, odmienność. Napisałam, że głównymi bohaterkami są dwie transkobiety. Ale sprawa nie jest prosta, bo Amy, a właściwie Ames, najpierw przeszła tranzycję, a po kilku latach detranzycję. Przestała brać hormony i wróciła do świata mężczyzn. Kim więc jest? Mężczyzną? Transkobietą? I czy to przypadkiem nie woda na młyn tych wszystkich, którzy nie rozumiejąc, o czym mówią, uważają, że całe to bycie trans jest tylko zachcianką i modą? A piszę te słowa w czasach, kiedy politycy wiadomej partii próbują zrobić z osób transpłciowych kolejnego chłopca do bicia - już nie uchodźcy, nie geje i lesbijki, ale właśnie one stają się obiektem kpin i szczucia. Cóż, miejmy nadzieję, że inflacja i nadchodząca zima sprawią, że wdzięczny elektorat nie chwyci haczyka. Marna to jednak pociecha, jeśli miałby to być jedyny powód. Chciałoby się żyć w świecie, w którym żaden polityk nie próbowałby w tak haniebny sposób przymilać się wyborcom, a jeśli już to oburzeni wyborcy wygwizdaliby podobne banialuki. 

Ale dość dygresji, wracam do pytania - czy fakt, że Ames przeszedł detranzycję, to nie woda na młyn tych, którzy bycie trans uznają za zachciankę i modę? Otóż nic z tych rzeczy. Czytając powieść, dowiadujemy się, jaki proces spowodował, że Amy postanowiła przestać brać hormony. Nie chcę za wiele zdradzać, napiszę więc tylko, że jej decyzja uświadamia, z jakimi problemami muszą się mierzyć transkobiety, jakie to trudne i po prostu nie wszystkie wytrzymują. Jak wynika z powieści, najczęściej te, które nie dają rady, popełniają samobójstwo. Reese, weteranka w świecie kobiet trans, uczestniczyła w wielu takich pogrzebach. Z czym się mierzą? Z odrzuceniem przez rodzinę, ze społecznym ostracyzmem, z samotnością, z problemami finansowymi (kuracja hormonalna kosztuje, o operacyjnej korekcie płci najczęściej nie mogą nawet marzyć), z niespełnionym pragnieniem macierzyństwa i wieloma innymi problemami.

I właśnie macierzyństwo jest jednym z tematów tej powieści. Bo Reese obsesyjnie pragnie być matką, a doskonale wie, że w sensie fizycznym nigdy nią nie zostanie. Autorka zadaje pytanie, kto ma prawo do macierzyństwa? I jak można być matką? A właściwie może lepiej - co to znaczy być matką? Reese czuje, że społeczeństwo odmawia jej tego prawa, uznaje siebie za ofiarę. Z tym łączy się szereg innych pytań. Czy tylko transkobieta ma prawo czuć się ofiarą? A co z innymi wykluczonymi? Kolorowymi? Biednymi? I czy koniecznie musi się z tym obnosić? Czy nie nadmiernie skupia się na sobie? Czy jej cierpienie jest większe? Kontrapunktem dla Reese jest właśnie Katrina - cis kobieta, zamożna, świetnie ustawiona zawodowo, ale też reprezentująca mniejszość (pół Chinka, pół Żydówka) i też po macierzyńskich przejściach.

Mnie jednak najbardziej zainteresowało inne zagadnienie poruszane w powieści. Co to znaczy być kobietą? Niby banał, ale czy kiedykolwiek, czytelniczko tej notki, zadałaś sobie to pytanie? Mnie się zdarzyło - sprowokowana przez bliską mi osobę, zastanawiam się czasem, ile we mnie stereotypowej kobiety. No właśnie - stereotyp. Bo Reese i niektóre inne transki z powieści za wszelką cenę próbują dorównać ciskom, dlatego potwierdzają swoją kobiecość przez męską dominację i przemoc. Przynajmniej tak postępuje ona, pakując się w nieudane związki. 

W końcu każda kobieta kocha faszystę. Reese przez całe życie patrzyła, jak ciski utwierdzają się w swoich rolach dzięki męskiej przemocy. (...) Kiedy mówią o mężczyznach, którzy je skrzywdzili, roztaczają wokół siebie aurę szczególnej satysfakcji - ich słowa podszyte są niewypowiedzianym komunikatem: "bo jestem kobietą". (...) W ten sposób potwierdzasz swoją kobiecość, a co za tym idzie delikatność i podatność na krzywdę.

"Trans i pół, bejbi" należy przeczytać, aby przynajmniej spróbować zbliżyć się do świata kobiet trans, spróbować zrozumieć, zobaczyć, z jakimi problemami się mierzą. To wszystko jednak nie oznacza, że jest to książka bardzo dobra. Ot, pozycja popularna, jakich wiele. Powiem wprost - gdyby nie temat, miałabym poczucie zmarnowanego czasu. Dlaczego? Bo bardzo mnie nużyła wiwisekcja życia uczuciowego bohaterek i bohaterów. To rozkminianie, dzielenie włosa na czworo, babranie się w emocjach i uczuciach. Szczególnie na początku. To nie jest książka tej miary, co "Wierzyliśmy jak nikt" Rebecci Makkai, która opowiada o innej wykluczanej grupie - środowisku gejowskim.

I na koniec jeszcze jedna informacja. W powieści jest wiele nieznanych terminów związanych ze światem transek (to jeden z nich), często nieprzetłumaczalnych. Wynika to z tego, że Torrey Peters pisała swoją książkę dla środowiska trans, o czym mówi wprost w udzielonym Michałowi Nogasiowi wywiadzie. Aga Zano, czując się gościnią w ich świecie, chcąc ten fakt uszanować, postanowiła nie robić przypisów. W dobie internetu to jednak nie problem. Znaczenia niektórych słów łatwo się domyślić, pozostałe można sprawdzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty