Chociaż jestem wielką fanką pisania Magdaleny Grochowskiej, a
stało się tak, kiedy przeczytałam książkę "Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu" jej autorstwa, jakoś nie miałam ochoty sięgać po kolejną biografię, która wyszła spod jej pióra - "Różewicz. Rekonstrukcja" (tom I) (Dowody na Istnienie 2021). Dlaczego? Bo życie poety wydało mi się na nieinteresujące, zwyczajne, żeby nie powiedzieć nudne. No może wypadałoby przeczytać, to przecież ważny artysta, jeden z kamieni milowych polskiej poezji i dramatu dwudziestego wieku, myślałam, ale wielką chęcią nie pałałam. Do czasu. Bo kiedy usłyszałam pierwszą rozmowę Magdaleny Grochowskiej o jej najnowszej książce, o zmaganiach z biografią poety i dramaturga, od razu zmieniłam zdanie. I nie żałuję. To, co wydawało mi się nudne i zwyczajne, okazało się fascynujące i dramatyczne.Ale początki nie były łatwe. Magdalena Grochowska w swoich obu książkach, tej o Giedroyciu i drugiej, jaką przeczytałam, "W czasach szaleństwa. Hertz, Fiłosofow, Stempowski, Moltke" przyzwyczaiła mnie do innego sposobu pisania. Przezroczystego - jej, reporterki, biografki, w tych pozycjach nie było. Tymczasem tu jest inaczej, szczególnie na początku. Zanim zacznie na dobre opowiadać o Różewiczu, zwierza się z trudności, na jakie napotykała w swojej pracy. Z tego, że poeta się jej wymykał, że trudno go było namierzyć, że zacierał ślady, ukrywał to, co ważne. I nie byłoby w tym nic złego, bo mnie obecność reportera w reportażu nie przeszkadza, byle z umiarem, gdyby nie język, jakim posługuje się Grochowska w pierwszych rozdziałach, tych, które są takim swoistym rozbiegiem do prawdziwej biografii. Powiem wprost - jest to język egzaltowany, barokowy, pełen niedomówień. Na szczęście to tylko początek, potem jest bardzo, bardzo ciekawie. Jakbym otwierała jakąś niezapisaną księgę. To, co w szkolnych podręcznikach, leksykonach i encyklopediach sprowadza się do jednego suchego zdania, dzięki pracy biografki zostaje rozwinięte, a przed czytelnikiem odkrywa się cały dramat losu Różewicza. Uwielbiam takie odkrycia.
Napisałam, że jest to książka bardzo, bardzo ciekawa, ale jest też bardzo, bardzo smutna. Ta biografia boli! Dlaczego? Z kilku powodów. Wojna sprawiła, że potem już nic nie było takie samo. Partyzantka, która wcale nie była doświadczeniem romantycznym, o czym odważył się Różewicz napisać w swoim dramacie "Do piachu", za który oberwał srogo, a i dziś, gdyby go wystawiono, rzuciliby się na niego obrońcy ojczyzny i strażnicy jedynej słusznej wersji przeszłości. Dezercja. Śmierć starszego brata, utalentowanego poety. No właśnie - to jedno z odkryć. Doskonale wiedziałam, że Różewicz miał brata Stanisława, cenionego reżysera filmowego, ale nigdy nie słyszałam o najstarszym, Januszu, który dla poety był wzorem, autorytetem, opiekunem. Ale wojenny dramat Różewicza nie sprowadzał się tylko do tego. To także śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie groziło jego matce z racji pochodzenia - była Żydówką. Co z tego, że jeszcze w młodości przeszła na katolicyzm i czuła się Polką, dla hitlerowców nie miało to żadnego znaczenia. Niebezpieczeństwo groziło także jej dzieciom, bo i one według prawa okupanta były Żydami. Również jej mężowi, bo według tego samego rozumowania ukrywał ich. I o tym, o powikłanej, tragicznej i fascynującej historii jego matki, o tym, że unikał tematu jej pochodzenia, także nie miałam pojęcia. Grochowska zastanawia się, czy ma prawo o tym pisać, skoro poeta o tym nie mówił. A nie mówił z oczywistych powodów. Mimo tego znaleźli się dobrze poinformowani, którzy wielokrotnie w różnych miejscach przy jego nazwisku rysowali gwiazdę Dawida. Dlatego autorka pyta, a odpowiedzi otrzymuje różne, w końcu jednak dochodzi do wniosku, że biografia poety byłaby skłamana bez opowieści o jego korzeniach .
Wojna, która zdewastowała Różewicza, zniszczyła jego świat, młodość, plany, odebrała szansę na normalny rozwój, położyła się też cieniem na dalszym życiu. Przed poetą rozwarła się czarna jama rozpaczy, beznadziei, braku poczucia sensu. Dlatego uznał, że nie da się już pisać tak jak kiedyś, ładnie, nie był jedyny, który tak sądził, stworzył swój wiersz, nazywany nawet od jego nazwiska różewiczowskim. Ten sposób pisania, niepoetycki, jak pisze Grochowska, niemal reporterski, początkowo przysporzył mu wrogów. Dlatego między innymi poeta trzymał się na uboczu środowiska literackiego. Znacznie bliżej było mu do malarzy. Źle się czuł w słynnym kołchozie pisarzy na Krupniczej w Krakowie, gdzie na jakiś czas i on znalazł swoją przystań. Miał też silne poczucie nieprzystawalności - studiował, ale dziwiło go, że po tym, co się stało, można normalnie żyć, zdawać egzaminy, uczyć się, wymagać. Był rozdwojony - czuł, że świat się skończył, że nie uchroniła ludzi ani religia, ani sztuka, ale z drugiej strony zaczął studiować właśnie historię sztuki, aby odbudować wiarę w jej moc i w człowieka. Powinien milczeć, a jednak nie potrafił i pisał. Można by o nim powiedzieć to, co on powiedział o swoim przyjacielu - przeżył piekło, a jest kochankiem życia. Lubił podkreślać też swoją prowincjonalność. Jeszcze bardziej na boczny tor odsunęła go świadoma decyzja, aby zamieszkać w Gliwicach, które wtedy, kilka lat po wojnie, zupełnie nie przypominały miasta, jakim są dziś. Wojenne doświadczenia, niezrozumienie, krytyka, osobność to powody, dla których, jak napisałam, ta biografia mnie bolała.
Ale to nie jest tak, że Różewicz był tylko szlachetnym męczennikiem. Ta książka nie została napisana na kolanach, nie jest hagiografią. Autorka pokazuje też mniej sympatyczną twarz poety. Pisze o jego stosunku do kobiet, który dziś trudno zaakceptować. Miał ogromny szacunek dla kobiet starych, dla matek Polek - figura matki, starej kobiety zajmowała ważne miejsce w jego twórczości. Był silnie związany ze swoją matką i teściową, obie mieszkały do swojej śmierci u Różewiczów. Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w stosunku do młodych kobiet był po prostu mizoginem. Grochowska przytacza na to dowody - cytaty z listów, wywiadów, audycji. Jeden sięga nawet roku dwutysięcznego! Nie był też najlepszym ojcem. Zajmowanie się domem i dziećmi spadało na żonę. On pisał i nie wolno było mu przeszkadzać. Często był też nieobecny, bo wiele podróżował. Te wojaże również mogą być źródłem zastrzeżeń - korzystał z możliwości, jakie stwarzało literatom komunistyczne państwo. Oczywiście nie on jeden. Rażą jednak Grochowską jego reportaże z Węgier - jakby nie dostrzegał tragedii rewolucji 1956 roku, jaka się tam rozegrała.
Autorka jak zwykle ma za sobą ogromną pracę. Przekopała się przez dokumenty, próbowała przyszpilić swojego bohatera, szukając tropów w jego twórczości, rozmawiając z przyjaciółmi, rodziną, która udzieliła jej wsparcia, znawcami jego życia i twórczości. Jeździła też śladami poety, o czym opowiada, przybliżając czytelnikowi miejsca dla niego ważne. Warto też dodać, że nie jest to biografia ortodoksyjnie chronologiczna - poszczególne rozdziały, chociaż wyznaczane etapami jego życia, podporządkowane są bardziej problemom, dlatego autorka wybiega w przód, aby w potem znowu się cofnąć.
Bardzo ciekawa, chociaż emocjonalnie niełatwa, lektura. Czekam na drugi tom, który dopiero powstaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz