Zaczyna się mocno, bardzo mocno od króciutkiego rozdziału zerowego, który objaśnia tytuł, ale zaraz potem jest dość potoczyście, gawędziarsko, interesująco, czasem nawet zabawnie, ale jednak dość przewidywalnie. Możemy odnieść wrażenie, że to wszystko już było. Ot, historia rodzinna i historia autora, który po marcu 68 roku jako szesnastoletni chłopak razem z rodzicami i siostrą opuścił na zawsze Polskę. A więc opowieść jakich w ciągu ostatnich dwóch lat ukazało się całkiem sporo przy okazji okrągłej rocznicy Marca. W dodatku ponieważ adresatem książki wcale nie jest polski czytelnik, ale włoski, bo autor, publicysta i pisarz, od lat mieszka we Włoszech, znajdujemy w tekście bardzo zgrabne i zwięzłe objaśnienia spraw dla nas oczywistych. Na przykład historię zbrodni katyńskiej czy polskiego Marca 68. To może irytować, no ale rozumiemy, nie do nas kierowane są te wyjaśnienia.
A jednak "Dziecko w śniegu" Włodka Goldkorna (Czarne 2018; przełożyła Joanna Malawska) nie jest tylko kolejną historią wspomnieniową polsko-żydowskiej rodziny, kolejnym świadectwem człowieka z tak zwanego drugiego pokolenia Holocaustu, ofiary 68 roku. To coś znacznie więcej - eseistyczne refleksje o funkcji pamięci w kontekście Szoa, o roli ofiary, a wreszcie bardzo bolesne rozważania o tym, w jakim kształcie powinny być eksponowane miejsca zagłady, bolesne, bo połączone z wędrówką autora po Auschwitz, Birkenau, Bełżcu, Sobiborze i Treblince.
Tak więc po gawędziarskiej, w miarę pogodnej części pierwszej, która tylko czasami bywa przerywana fragmentami eseistycznymi, przechodzimy do eseju, którego szczególnie ostatnie partie poświęcone podróży do miejsc Zagłady są bardzo przykrą lekturą. Całość to książka bardzo osobista - Goldkorn wyznaje, że "Dziecko w śniegu" jest dla niego próbą zmierzenia się z lękiem, jaki wywołuje w nim pustka Szoa. Bo w komorach gazowych Birkenau i innych obozów zagłady zniknęła większość Żydów przedwojennej Europy, a on stracił obie babcie, ciotki, wujków, kuzynów. Nigdy ich nie poznał, przyszedł na świat długo po ich unicestwieniu. Jego rodzice, przedwojenni komuniści, ocaleli, bo udało im się wyjechać do Związku Radzieckiego, chociaż przecież praca w kazachskich kołchozach też nie była sielanką. To, że jednak po latach mógł przyjść na świat, zawdzięcza determinacji ojca i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Kiedy wydawało się, że dla jego chorej na tyfus plamisty matki nie ma ratunku, zrobił wszystko, aby ją uratować. Gdyby siłą nie dobił się o wóz i konia, dzięki którym zawiózł ją do miasta, gdyby tam w tłumie podobnych nieszczęśników nie wypatrzyła ich dobra znajoma z czasów przedwojennych, pielęgniarka, matka nie przeżyłaby, a ojciec, mając świadomość, że wszyscy jego bliscy prawdopodobnie nie żyją, był gotów popełnić samobójstwo.
Najważniejsze rozważania dotyczą pamięci w kontekście Szoa. Czym jest? Zapełnia pustkę. Dlatego tak ważne dla Goldkorna, ale także dla jego rodziców, są cmentarze. Takimi cmentarzami są też obozy zagłady, pewnie z tego powodu autor poświęca im tyle miejsca. Najchętniej widziałby tam ciszę i tylko symboliczne upamiętnienie sprzyjające zadumie, wspomnieniom, milczeniu, medytacji albo modlitwie. Dlatego drażni go Auschwitz z tłumami zwiedzających, z ekspozycją (stosy butów, torebek, walizek i innych przedmiotów umieszczone za szybą), która sprawia wrażenie instalacji, a nie czegoś autentycznego. Tu dygresja osobista. Długo udawało mi się uniknąć wizyty w Auschwitz, w żadnym innym takim miejscu nie byłam do dziś, myślałam, że nie dam rady. W końcu jednak musiałam tam pojechać. Byłam już osobą dorosłą, po wielu lekturach i filmach o Holocauście, po przemyśleniach. Bałam się bardzo, ale nie wypadało tego pokazywać. Tymczasem te tłumy zwiedzających, często zachowujących się niestosownie i bezmyślnie, te stosy przedmiotów za szybami, ten czarno-biały film skażony powojenną, komunistyczną propagandą sprawiły na mnie wrażenie muzeum i tylko muzeum. Zdawałam sobie sprawę, że to nie jest kwestia mojego braku wrażliwości. W książce Goldkorna znalazłam potwierdzenie moich intuicji. Ciszę, miejsce do zadumy odnalazł autor dopiero w Bełżcu, Sobiborze czy Treblince, rzadko odwiedzanych, słabiej funkcjonujących w zbiorowej pamięci, a przecież jeszcze straszniejszych, bo służących tylko i wyłącznie zagładzie Żydów. To fabryki śmierci.
Ale pamięć o Szoa ma nie tylko zapełnić pustkę. Goldkorn przypisuje jej o wiele ważniejszą funkcję. Ma służyć czujności i ostrzeganiu, gdy dzieje się coś złego. Jak pisze, powinna wywoływać skandal. Nie ma żadnego sensu, jeśli nie służy obronie pokrzywdzonych wszędzie i zawsze. Jemu dała zdolność do buntu i odróżniania dobra od zła. Nie mogę powstrzymać się, aby nie przytoczyć jednego cytatu: Dla mnie pamięć o Szoa oznacza umiejętność posługiwania się językiem rewolty i przekazywania go innym, oznacza nieustanną, radykalną kontestację prawd władzy. Za rozważaniami idą konkrety. Autor najczęściej przywołuje w tym kontekście los uchodźców, przed którymi Europa zamyka drzwi. Ale przecież nie tylko o uchodźców chodzi. Te refleksje wydają mi się szczególnie ważne dzisiaj. Tak się złożyło, że czytałam "Dziecko w śniegu" dokładnie wtedy, kiedy częścią opinii publicznej i mediów wstrząsnęły wydarzenia w Białymstoku w czasie Parady Równości, kiedy coraz więcej samorządów uchwala strefy wolne od LGBT (niech się zastanowią, co to w praktyce oznacza), kiedy jedna z prawicowych gazet drukuje nalepkę o takiej treści. (W tej sprawie chyba najbardziej wstrząsnęło mną to, że mimo medialnego szumu, mimo sprawy w sądzie redakcja nie zdecydowała się zrezygnować z tego haniebnego pomysłu.) Może dlatego potraktowałam książkę Goldkorna jak zbiór przykazań, istotnych życiowych wskazówek.
Na koniec przytoczę jeszcze jedno wstrząsające przemyślenie autora, ale najpierw konieczne wprowadzenie. Pada ono w kontekście całkiem niewinnym - kiedy Goldkorn uświadamia czytelnikowi, że sztetl, który w powszechnej świadomości funkcjonuje dziś jako miejsce piękne, romantyczne, sielankowe, wcale taki nie był. Ze sztetla, jeśli miało się ambicję, chciało się uciekać, bo był brudny, biedny, zaściankowy, zachowawczy, patriarchalny, był miejscem kłótni i przemocy wobec kobiet. Stąd ucieczki w asymilację, w socjalizm, a nawet w komunizm, po prostu w postępowe idee. Otóż pisze Goldkorn, że płaczemy nad losem Żydów, nad Szoa, ale jednocześnie pogardzamy Romami, bo brudni i kradną, pozwoliliśmy na Srebrenicę, bo chodziło o muzułmanów, odwracamy się od płynących do Europy uchodźców, bo też najwięcej wśród nich muzułmanów. Ale jest jeszcze dalszy ciąg tych rozważań. Swoją myśl kończy autor w taki sposób - gdyby dziś żyli wśród nas Żydzi tacy jak ci ze sztetli, też byśmy pewnie nimi gardzili jak Romami, muzułmanami i uchodźcami. Bo byliby brudni, biedni, dziwni. Potwierdzeniem tej tezy może być znakomita powieść o przewrotnym tytule "Pamiątki antysemity" mało znanego w Polsce pisarza Gregora von Rezzori, urodzonego w Czerniowcach, zmarłego w Toskanii. Warto jej poszukać i przeczytać.
Żeby nie kończyć tak pesymistycznie, wspomnę jeszcze o tym, co zaskoczyło mnie szczególnie w pierwszej części książki. Autor nie pielęgnuje w sobie uczucia zemsty i nienawiści, nie osądza czynu swojej ciotki Chajtele (tej od rozdziału zerowego rozpoczynającego książkę), ani obojętności tych wszystkich, którzy patrzyli niemo na Zagładę, mimo że, jak pisze, rozpoczyna każdy dzień od wspominania wszystkich swoich pomordowanych krewnych. Za to stawia sobie pytania - co ja bym zrobił? co bym czuł? o czym bym myślał? Tego nauczyli go rodzice. I to jeszcze jedna istotna wskazówka dla czytelnika.
Teraz, kiedy spisałam swoje wrażenia, "Dziecko w śniegu" Włodka Goldkorna wydaje mi się jeszcze ważniejsze. Nie dziwi mnie, że znalazło się na długiej liście książek nominowanych do Nagrody Angelus (przypominam - dla autorów z Europy Środkowej, chyba moja ulubiona nagroda literacka). Czy dojdzie do finału, zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz