Początek filmowego sezonu - "Gdzie jesteś, Bernadette?", "Pewnego razu ... w Hollywood"

Kończą się wakacje, a więc w kinach coraz więcej premier, które warto obejrzeć.


 Na pierwszy ogień poszedł film "Gdzie jesteś, Bernadette?". Wybrałam się na niego niemal w ciemno, bo to obraz jednego z tych reżyserów, którego twórczość pilnie śledzę. Niestety przeżyłam spore rozczarowanie. Najnowszemu filmowi Linklatera, bo o nim mowa, daleko do jego najbardziej rozpoznawalnych tytułów - do trylogii: "Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca", "Przed północą" (Nie umiem się zdecydować, która z części jest moją ulubioną - pierwsza czy druga?), a zwłaszcza do znakomitego "Boyhood". Długo nie wiedziałam, jak podejść do jego najnowszego filmu, jak go ugryźć. Czy to komedia? Czy robiona na serio historia Bernadette, która ma wielkie kłopoty w relacjach z otoczeniem? Z czasem poznajemy jej historię, która rzuca światło na to, dlaczego główna bohaterka jest właśnie taka. Najchętniej nie ruszałaby się z domu. Kiedy wychodzi, obraża ludzi, unika kontaktu z nimi, nie przebiera w słowach i na koniec popada w spore, żeby nie powiedzieć - ogromne, kłopoty. Zastanawiałam się, czy ktoś może być aż tak naiwny i bezmyślny? No ale pewnie nie powinno się przykładać do tego filmu realistycznej miary. W końcu nie przypadkiem sporo tu akcentów komediowych, wręcz groteskowych. Oczywiście wiem, że można mieszać porządki - to, co poważne, a nawet tragiczne, znakomicie łączy się z tym, co śmieszne. Nie inaczej jest przecież w realu. Tym razem jednak ten miks sprawiał, że pozostawałam całkowicie obojętna na filmową historię, nie potrafiłam w nią wejść, przejąć się, oglądałam na chłodno. A potem było jeszcze gorzej. Ostatnia część filmu, mniej więcej jedna trzecia, jest przykładem tego, czego w kinie nie lubię, w uproszczeniu nazwę to amerykańskością, w uproszczeniu, bo nie dotyczy to tylko kina amerykańskiego. Po prostu nagle historia staje się gładka, do bólu przewidywalna, przeszkody zostaną pokonane, a wszystko znajdzie wspaniały, krzepiący, nieco umoralniający finał. Bohaterowie zrozumieją swoje błędy, wezmą się za bary z życiem, odnajdą prawdziwych siebie, no i kochajmy się. Happyend jak się patrzy! A na dodatek nie obyło się bez ckliwości. Brrr! Uczciwie muszę powiedzieć, że tkwi w tym filmie pewien potencjał. Otóż Bernadette, która zupełnie nie potrafi nawiązywać relacji z ludźmi i dlatego w najbliższym otoczeniu jest nielubiana, ma znakomity kontakt ze swoją córką, która gotowa jest za nią w ogień skoczyć. Niestety ten problem nie dość mocno wybrzmiewa. "Gdzie jesteś, Bernadette?" jest ekranizacją powieści Marii Semple pod tym samym tytułem. Wcześniej nie miałam o jej istnieniu pojęcia. Po wyguglowaniu mam wrażenie, że chyba nie jest to książka z mojego kręgu zainteresowań. I nawet okładkowa pochwała Jonathana Franzena nie robi na mnie wrażenia, bo już dawno straciłam do jego twórczości serce. Być może tu tkwi błąd - w wyborze materiału. Mogę sobie wyobrazić, że najnowszy film Linklatera znajdzie swoich widzów. Ja do nich nie należę. 


 No a potem wybrałam się na "Pewnego razu ... w Hollywood". Od razu wyjaśniam, że nie należę do grona wielbicieli Tarantino, a na jego ostatni film poszłam tylko i wyłącznie ze względów towarzyskich, nie do końca wiedząc, co będę oglądać. Wiem, wiem, głupio brzmi, no ale tak było. Pewnie nie jestem kompetentna, aby jego kino oceniać, bo nie mam do niego żadnych narzędzi. Wypowiem się więc krótko, jak zupełny laik. Były momenty, kiedy bawiłam się bardzo dobrze i oglądałam film z przyjemnością oraz ciekawością, ale były też i takie, kiedy nudziłam się niemiłosiernie. Gdy w pewnym momencie zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że nie minęła nawet godzina, zastanawiałam się, jak wytrzymam do końca. No ale potem było lepiej, a ostatnią część oglądałam z prawdziwym zainteresowaniem. Zastanawiałam się, jak Tarantino ten epizod rozwiąże. Duża w tym zasługa efektu zaskoczenia. Z drugiej jednak strony, nie bardzo wiem, co mam o tym myśleć. Kto widział film, wie, o czym piszę, a temu, kto nie widział, zdradzić nie mogę. Przyjemnie jest oczywiście popatrzeć na Leonarda DiCaprio i Brada Pitta. Na pewno znacznie większa frajdę z oglądania "Pewnego razu ... w Hollywood" będą mieli ci, którzy z historią fabryki snów i kina amerykańskiego są dobrze obeznani. Ja do nich nie należę. I tyle właściwie na temat filmu Tarantino mogę napisać. A reżyser ma najwyraźniej wielu zagorzałych miłośników, bo sala pękała w szwach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty