O "Ninie" Olgi Chajdas głośno zrobiło się kilka miesięcy temu. Nie pamiętam już, na których festiwalach była pokazywano, w każdym razie szła fama, że film ciekawy, wart obejrzenia. W Gdyni pokazywano go w sekcji Inne Spojrzenie, właściwie nie wiadomo dlaczego, bo jest to kino zrobione jak najbardziej po bożemu. Może chodziło o temat - miłość lesbijską? Jeśli tak, to pokazuje, gdzie jesteśmy. Sama reżyserka odżegnuje się od takiego zawężania, uparcie twierdzi, że to film o miłości. Bardzo mocno podkreśla słowa, które wypowiada w pewnym momencie Nina na sugestię siostry, że jest biseksualna. Zakochałam się w osobie, mówi, jestem magdoseksualna, dodaje. Takie spojrzenie łączy, wszak miłość jest miłością. Tylko my szufladkując, dzielimy. Trudno się z tym nie zgodzić. "Ninę" niełatwo zobaczyć, wyświetlana jest w niewielu kinach, raczej tych małych, ale nawet tam wypiera ją na razie "Kler". Dlatego obejrzałam ją z opóźnieniem, w tygodniu, bo w weekend grana jest w porach nieludzkich, czytaj późno wieczornych. I było tak, jak często w podobnych sytuacjach, kiedy film poprzedza fama świetności. Widziany z bliska nie wydaje się aż tak znakomity. Na pewno warto "Ninę" obejrzeć, choćby dla znakomitego aktorstwa, szczególnie dla Julii Kijowskiej i Elizy Rycembel, ale i Andrzej Konopka w roli zdradzanego męża budził moją sympatię. Oszczędny, wycofany, wściekły i nieszczęśliwy. Także dla tematu, bo jakby się Olga Chajdas nie zapierała, trudno zignorować fakt, że to kobiece love story. No ale kiedy już się ogląda, niestety widać szwy. Przede wszystkim w scenariuszu. Ale o tym za chwilę, w drugiej części. Mimo zastrzeżeń "Ninę" bardzo dobrze się ogląda. Kto nie widział, niech się do kina wybierze, kto już był, może czytać dalej. Zapraszam.
Gdzie są mielizny "Niny"? Moim zdaniem problem polega na tym, że filmowa historia została oparta na zgranym schemacie - spotkanie dwóch zupełnie różnych kobiet. Jedna, Nina, poważna, stateczna, lękliwa, aż chciałoby się powiedzieć, zapięta pod szyję, druga, Magda, młodsza, jej przeciwieństwo. Spontaniczna, żyjąca trochę z dnia na dzień, otwarta, szalona, nieuporządkowana. Może najlepiej ten kontrast oddaje rozmowa o kradzieży. Nina pod wpływem impulsu i emocji zabiera z kwiaciarni kwiat, który daje ukochanej w prezencie. Magda jest zdziwiona. Nigdy wcześniej tego nie zrobiłaś? - pyta. Nie ukradłaś nawet cukierka? A przecież jej zdarza się to bardzo często! Ot tak, dla sportu. Rozumiem, że mają być różne, ale aż tak? Od razu wiadomo, jaki będzie ciąg dalszy - Nina stopniowo będzie się otwierać nie tylko na Magdę, nie tylko na uczucie, które spada na nią jak grom z jasnego nieba, wywracając jej bezpieczny, nudny świat, ale i na jej styl życia. Tym bardziej, że jakieś zadatki na niesztampowe zachowanie w niej tkwią. Z licealistami, których uczy francuskiego, rozmawia z o filmowej adaptacji "Pogardy" w reżyserii Godarda, poleca im wystawy sztuki współczesnej. Swoją drogą, nie dowiadujemy się, czy po interwencji rodziców i dyrektorki, prywatnie jej matki, wycofała się z tego. A gdyby tak zrobiła, to byłby to objaw rozsądku czy konformizmu?
Świat, z którego wywodzi się Nina, zamożny dom, apodyktyczna, wszystkowiedząca matka, milczący ojciec, wielodzietna rodzina, chyba religijna, a przynajmniej religijność kultywująca, też mocno schematem trąci. To konserwatywne, mieszczańskie środowisko pokazane zostało tak, że nie budzi sympatii. Szczególnie matka. Może tylko siostra, która właśnie wychodzi za mąż da się lubić. Oczywiście mąż Niny, mechanik samochodowy, jej licealna miłość, prawdopodobnie wywodzi się z całkiem innej społecznej sfery. Aż dziwne, że matka nie zrobiła wszystkiego, aby do tego mezaliansu nie dopuścić. Stać było Ninę na bunt? Na dopięcie swego? Przy jej osobowości to jednak nieprawdopodobne. No ale może Nina potrafi walczyć o miłość? Trochę się wyzłośliwiam.
Nie mogę też powiedzieć, aby szczególnie poruszyły mnie dylematy Niny, cierpienia jej męża i Magdy. Doskonale znam smak szaleństwa z miłości, rozumiem, co czują bohaterowie, ale wzruszyć się tym razem jakoś nie potrafię. A bywa, że film o miłości trudnej, albo wręcz niemożliwej, porusza we mnie najczulsze struny. Najciekawsze jest chyba odkrywanie nieznanego Ninie świata kobiet - kobiecych związków, miłości, wspólnego przebywania, imprezowania. Świata, jakiego wcześniej nie znała, bo i skąd. I nieznanych wcześniej emocji. Co będzie dalej? Film kończy się happyendem, ale w prawdziwym życiu byłby to dopiero początek kłopotów. Jak zareaguje rodzina Niny? Bo ukrywać się tego związku przecież nie da. Co z pracą? Co z wychowywaniem dziecka? Jak odnajdzie się w tej sytuacji jej mąż? Jak ułożą się ich relacje? No ale nie o tym jest ten film.
Jak wspominałam we wstępie, mimo tych zastrzeżeń "Ninę" ogląda się świetnie. Film wibruje energią. Wiele w tym zasługi aktorów, szczególnie Julii Kijowskiej i Elizy Rycembel. To one tchnęły życie w swoje bohaterki, to one magnetyzują widza i wreszcie to dzięki nim filmowa historia ożywa, śledzimy ją z zapartym tchem, tym bardziej, że nie ma pewności, jak się skończy. Spodziewałam się różnych rozwiązań. Wszystkie opierałyby się na schemacie, więc nie mam pretensji o to najbardziej konwencjonalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz