Bardzo wysoko cenię sobie historyczny reportaż Magdaleny Grzebałkowskiej "Rok 1945",
natomiast nie czytałam dotąd żadnej z jej książek biograficznych, a to z tej prostej przyczyny, że po ten rodzaj literatury sięgam rzadko. Zdarza się to albo wtedy, kiedy interesuje mnie bohater, albo trochę z przypadku. Po biografię Katarzyny Kobro pióra Małgorzaty Czyńskiej sięgnęłam po obejrzeniu "Powidoków" Wajdy i spektaklu Teatru Telewizji, a o Zofii Stryjeńskiej przeczytałam pod wpływem wywiadów z Angeliką Kuźniak, jej biografką. Podobnie było z Komedą. Pewnie nigdy nie przeczytałabym książki o nim, gdyby nie radiowa rozmowa z Magdaleną Grzebałkowską ("Komeda. Osobiste życie jazzu"; Znak 2018). Miałam wprawdzie w swoim życiu okres, kiedy sporo jazzu słuchałam, była to, i chyba nadal jest, moja ulubiona muzyka, chodziłam na koncerty, kupowałam płyty. Mam nawet "Astigmatic" Komedy, ale chyba do niej nie dorosłam, pamiętam, że nie potrafiłam się nią zachwycić. A co wiedziałam o jej autorze? Piąte przez dziesiąte, czyli bardzo niewiele.Może dlatego początkowo nie mogłam się w tę biografię wciągnąć, nawet przerwałam lekturę, bo nieoczekiwanie wygrała z nią "Nieczułość" Martyny Bundy, a potem, kiedy do niej wróciłam, nie mogłam się oderwać. Czytając, celowo nie sprawdzałam żadnych faktów biograficznych, aby mieć jeszcze większą przyjemność. Poznałam z książki datę śmierci Komedy, ale nie wiedziałam, dlaczego umarł tak młodo. W pewnym momencie myślałam nawet, że zginął w domu Romana Polańskiego, zamordowany razem z jego żoną i gośćmi przez bandę Mansona. Tymczasem okoliczności jego śmierci są zupełnie inne. Też tragiczne, tym bardziej, że takie głupie i przypadkowe, no i bardzo smutne. Bo ileż smutku jest w fakcie, że artysta, który właśnie wspiął się na szczyt, pewnie pierwszy z wielu, właśnie osiągnął niebywały sukces, komponując muzykę do "Dziecka Rosemary" Romana Polańskiego, a motyw przewodni ścieżki dźwiękowej, "Kołysanka", stał się hitem, leży kilka miesięcy w śpiączce w amerykańskim szpitalu, z czasem prawie zapomniany i w końcu trzeba zbierać pieniądze na jego transport do Polski. Na mnie ten splot okoliczności - nagła śmierć w rozkwicie kariery i w tych okolicznościach finansowych - zrobił przygnębiające wrażenie. Jakaś ironia losu. Tylko żona, Zofia Komedowa, z którą się rozstał, przyleciała z Polski, aby przy nim być. No i i kilkoro, nawet niekoniecznie przyjaciół, bardziej znajomych, zachowało się przyzwoicie - pomagali i opiekowali się Zofią, sami bywali w szpitalu. Tylko oni wszyscy stanęli na wysokości zadania. Po pierwszym szoku, kiedy czas mijał, inni zajęli się swoimi sprawami. Taki nieoczekiwany i tragiczny był koniec Komedy, artysty, króla życia.
Chociaż sława i przede wszystkim pieniądze nie przyszły łatwo. Grzebałkowska, jak każdy biograf, musiała pokazać kontekst. Ten kontekst to komunizm, a na początku jego najciemniejsza twarz, stalinizm. Czasy, kiedy jazz był w krajach komunistycznych zakazany jako muzyka zgniłego, kapitalistycznego świata. Dlatego bardzo długo w Polsce słuchano go i grano w podziemiu, co dziś wydaje się zupełnie niewiarygodne. Podobnie niewiarygodne wydają się kolejne lata, kiedy w czasach odwilży można już było jazz grać. Publiczność szalała, ale nadal wielu krytyków odsądzało ten rodzaj muzyki od czci i wiary. Niektórzy pewnie dlatego, że jej nie rozumieli, szczególnie jazzu nowoczesnego, inni może nadal z pobudek ideologicznych. Mimo że interesuję się przeszłością, kiedy mam okazję, czytam, słucham, to jednak pewne sprawy, o których pisze Grzebałkowska, okazały się dla mnie zaskoczeniem. Jak trudno było uprawiać jazz nawet wtedy, kiedy wyszedł już z podziemia. Po pierwsze zerwana została ciągłość, polscy muzycy nie mieli kontaktu ze swoimi kolegami z Europy, o amerykańskich w ogóle nie ma co mówić. Trzeba je było dopiero mozolnie nawiązywać. Nie mieli w takim razie od kogo się uczyć. Polscy jazzmani do wszystkiego dochodzili ciężką pracą, metodą prób i błędów, ale najwięcej znaczyły entuzjazm i miłość do jazzu. Po drugie brakowało instrumentów! Grali na starych albo pożyczonych, nie było na czym ćwiczyć, a bywało, że i grać. Grzebałkowska przywołuje podania, jakie słała do Ministerstwa Kultury Zofia Komedowa (wtedy jeszcze chyba żoną Komedy nie była), menadżerka jego zespołu, aby zdobyć pieniądze na ich zakup. Po trzecie paszporty i cała logistyka, jaka towarzyszyła wyjazdom na zagraniczne koncerty, kiedy już taka możliwość się pojawiła. Dziś to wszystko wydaje się niewiarygodne, ale o paszport trzeba było za każdym razem składać podanie, a wynik wcale nie był pewny. Kolejna sprawa, z naszego punktu widzenia niezrozumiała, płyty. Płyt zagranicznych muzyków w sklepach nie było, bo ich nie sprowadzano, szczęściarzem mógł się nazwać ten, kto miał rodzinę albo przyjaciół za granicą. Nagranie płyty też nie było łatwe, bo komunistyczna gospodarka nawet w tej dziedzinie nie dawała rady. Nagrać to jedno, ale potem te krążki wytłoczyć, to dopiero problem! Dziś to wszystko wydaje się śmieszne, ale tak właśnie było! Z czasem pojawił się kolejny kłopot - kiedy entuzjazm publiczności nieco opadł, kiedy jazz przestał być owocem zakazanym, kiedy zaczął się rozwijać i coraz więcej muzyków, także Komeda, grało jazz trudny, nowoczesny, a nie tradycyjny, niełatwo było się z koncertów utrzymać, bo brakowało jazzowych klubów i ... słuchaczy. Narzekania jazzmanów przytaczane przez Grzebałkowską przypominają dyskusję polskich pisarzy na temat zarobków wywołaną przez Kaję Malanowską kilka lat temu. To nie ironia, wcale problemu nie lekceważę.
Ale autorka pisze też o wesołej, żywiołowej stronie środowiska muzyków jazzowych - ich barwnym, kolorowym życiu. O szalonych imprezach, na przykład w schronisku na Kalatówkach, o piciu, o kupowaniu zachodnich samochodów (to przyszło trochę później, wraz z zagranicznymi wyjazdami), jednym słowem o życiu towarzyskim i uczuciowym. Pojawiają się na kartach książki postacie znane i barwne - Leopold Tyrmand, Jan Ptaszyn Wróblewski, Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Andrzej Kurylewicz, Michał Urbaniak, Urszula Dudziak i wielu innych jazzmanów, ale także filmowcy, na przykład Roman Polański czy Jerzy Skolimowski. Wszak Komeda coraz rzadziej grał, coraz więcej komponował dla filmu. To w końcu przyniosło mu sukces, także finansowy.
Ale jest to też opowieść o Zofii Komedowej, o jej związku z Komedą i o niej samej. Postaci nietuzinkowej, ale trudnej, szczególnie po alkoholu, a z czasem coraz chętniej po niego sięgała, zwłaszcza, że okazji nie brakowało. Jej życiowe wybory, które wielu mogą się wydać niepojęte, niezrozumiałe, skłaniają do przemyśleń. Nie każda kobieta spełnia się jako matka. Ona taka właśnie była. Jej syna z pierwszego małżeństwa długo wychowywała babcia, a potem kiedy zamieszkał z Zofią i Komedą w ich pokoju z kuchnią w żoliborskim mieszkaniu, raczej był dla nich zawadą. Ja na pewno nie potrafię i nie chcę rzucać w nią kamieniem. Kobieta tragiczna, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę ostatni etap ich związku.
To tyle, a znacznie więcej w książce. Naprawdę warto po nią sięgnąć, nawet jeśli temat pozornie wydaje się zupełnie obcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz