Marek Koterski należy do tych kilku polskich reżyserów, za których niekoniecznie dałabym się pokroić. Nie czekałam z niecierpliwością na jego kolejne filmy, widziałam zaledwie kilka, a najsłynniejszy, "Dzień świra", po kilku latach od premiery u znajomych na ekranie telewizora. Jakoś nam nie po drodze. Ale w czasie gdyńskiego festiwalu tak dużo mówiło się o jego najnowszym obrazie, "7 uczuć", że wpisałam go na listę polskich filmów pokazywanych w Gdyni, które koniecznie muszę zobaczyć. Kiedy ucichł festiwalowy szum, kiedy "7 uczuć" pojawiło się na ekranach, recenzje niekoniecznie są entuzjastyczne. Podobnie było z "Niną". Z tym większą ciekawością poszłam do kina.
Bohater Koterskiego, Adaś Miauczyński, próbuje leczyć swoje nieudane życie na kozetce terapeutki, a ta każe cofnąć mu się do dzieciństwa, z którego pamiętamy podobno zaledwie czterysta godzin. Niczego tu nie zdradzę, bo prawdopodobnie wszyscy zainteresowani i tak wiedzą, jeśli napiszę, że w role dzieci wcielili się dorośli aktorzy, między innymi Gabriela Muskała, Katarzyna Figura, Maria Ciunelis, Joanna Bogdańska, Marcin Dorociński, Robert Więckiewicz, Andrzej Mastalerz, Andrzej Chyra, Tomasz Karolak i Michał Koterski, który gra główną rolę. Pomysł bardzo ciekawy, myślę, że z dziecięcymi aktorami nie udałoby się reżyserowi osiągnąć takich efektów. Sceny szkolne utrzymane są najczęściej w poetyce groteski, niektóre przypominają swoim rytmem raczej spektakl teatralny niż film, co nie jest w tym wypadku zarzutem. Przeciwnie, rozegrane w takiej formie wydały mi się bardzo ciekawe, często zostały brawurowo przeprowadzone. Takie są zabawy na szkolnym boisku, gromadny powrót do domu czy dwie kluczowe dla filmu sceny rozgrywające się w pustej po południu szkole. Piszę dookoła, aby nie spojlerować. Kto film widział, domyśli się, o czym myślę. W podobnym rytmie rozegrane są też świetne, krótkie niczym błysk flesza sceny w domach kolegów Adasia. Rodzice walą w swoje dzieci jak w worek treningowy.
To w dzieciństwie terapeutka każe się Adasiowi doszukiwać przyczyny jego życiowych niepowodzeń. Dzieciństwo zostało tu odarte z wszelkiego powabu. Zupełnie nie przypomina mitu, który każe nam wierzyć, że to najszczęśliwszy okres w życiu. Jest pełne lęków, traum, konfliktów, zawiedzionych uczuć, samotności i niezrozumienia. Świat rówieśników to dżungla, szkoła to ostoja głupoty, nauczyciele zamiast uczyć przeżywania tych tytułowych siedmiu uczuć (radość, złość, smutek, strach, samotność, wstyd, poczucie winy), każą klepać na pamięć dopływy Nilu, a rodzice zamiast wspierać, wysłuchać i pocieszyć, wrzeszczą i wymagają. To ring, na którym toczy się pojedynek. Każdy tu walczy z każdym - dzieci pomiędzy sobą, uczniowie z nauczycielami i wreszcie z rodzicami. Znikąd pomocy. Życie od początku jest do kitu, bo przecież później nie będzie wcale lepiej, co w końcu z rezygnacją przyznaje szkolna woźna grana przez Sonię Bohosiewicz. Chociaż nie jest to wszystko jakoś szczególnie odkrywcze, to jednak śmiech więźnie w gardle i robi się smutno. Kontrapunktem dla tego potwornego świata są sielskie dekoracje, w jakich ten dziecięcy koszmar się rozgrywa. Willowa dzielnica, stary dom z ogrodem. Ale to tylko pozory, nie dajmy się zwieść.
Ogląda się "7 uczuć" bardzo dobrze, także dzięki świetnemu aktorstwu. Wymieniłabym jeszcze Maję Ostaszewską i Adama Woronowicza w rolach rodziców Adasia oraz Joannę Kulig jako jedną z matek. To wszystko nie oznacza, że nie mam żadnych zastrzeżeń. Nie wiem, dlaczego Koterski nie jest konsekwentny i rezygnuje z pewnych pomysłów, które wprowadza na początku filmu. Z czasem gdzieś się ulatniają. Nie wiem też, czy intencją reżysera było przypisanie jednego z tytułowych siedmiu uczuć do konkretnego dziecka. Jeśli tak, to nie wybrzmiało to zbyt klarownie. A może nie dość uważnie śledziłam film? Ale najbardziej drażni łopatologiczne zakończenie, kiedy to szkolna woźna poucza z ekranu, jak należy wychowywać dzieci. Mimo tych wątpliwości "7 uczuć" obejrzeć na pewno warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz