Co wiemy o Tybecie? Znamy hasło Wolny Tybet, wiemy, kto go ciemięży, wiemy, że Dalajlama, jego duchowy przywódca (ale pewnie już niekoniecznie, że także polityczny), cieszy się powszechnym autorytetem, wiemy, że mnisi, że klasztory, że dach świata, może coś jeszcze. Tak to mniej więcej funkcjonuje, taka też była moja wiedza, dopóki wreszcie nie sięgnęłam po książkę Roberta Stefanickiego "Czerwony Tybet. Komunizm w Krainie Śniegu" (Agora 2014). Napiszę rzecz banalną - każdy, kto interesuje się światem, musi ją przeczytać. Stwierdzając to, mam jednocześnie świadomość, że książek, po które powinien sięgnąć interesujący się światem czytelnik, jest cały ocean. Zasypujemy jedną czarną dziurę, ale inne wciąż zieją. Może w takim razie, czytelniku tej notki, przekonam cię stwierdzeniem, że Chiny to zbyt ważny światowy gracz, aby się nim nie interesować. No a poza tym książka Stefanickiego jest po prostu bardzo ciekawa.
Autor, reporter, dziennikarz i fotograf (zdjęcia, także z Tybetu, można obejrzeć na jego stronie internetowej) po Dachu Świata podróżował trzykrotnie. Dlatego książka składa się z trzech części wyznaczonych datami podróży - rok 2001, 2006 i wreszcie 2013. Jak bardzo sytuacja zmienia się na niekorzyść, niech świadczy fakt, że ostatnia wyprawa była możliwa już tylko z biurem podróży. Autor, co zaznacza we wstępie, stara się pokazać sytuację Tybetu w całym jej skomplikowaniu, unikając czarno-białych klisz streszczających się w stwierdzeniu ten wspaniały Tybet, te złe Chiny. O ile druga część tego stwierdzenia w zasadzie niestety nie podlega dyskusji, o tyle pierwsza nie do końca jest prawdziwa. Stefanicki sięga do historii Tybetu i pokazuje, dlaczego chińska inwazja stała się w ogóle możliwa. Pewnie nie każdy wie, że Tybet był państwem feudalnym, zastygłym w swoim skostnieniu, zamkniętym i odizolowanym od świata. Nikt nie słuchał tu przestrogi jednego z dalajlamów, który mówił o zagrożeniu. Jeśli spodziewano się inwazji, to ze strony sowieckiej, nie chińskiej. Feudalny ustrój dał pretekst komunistycznym Chinom, aby zająć Tybet, który uważali za część swojego terytorium, a izolacja sprawiła, że świat nie miał zamiaru za niego umierać. Dziś zresztą też oczywiście nie ma, a kurtuazyjne gesty i szacunek okazywany Dalajlamie niewiele przecież znaczą. Łatwo zachwycić się prężnie rozwijającymi się Chinami (wiem, co mówię), coraz łatwiej przychodzi zapomnieć o łamaniu praw człowieka, nie tylko zresztą w Tybecie, ale w całym Państwie Środka.
Niestety grzechów na sumieniu mają Tybetańczycy w swojej historii więcej. Mnisi, lamowie to nie tylko szlachetny buddyzm, duchowość, mistycyzm, ale też polityka, intrygi, morderstwa polityczne, rozpasanie, moralny rozkład. O takim Tybecie nie wiemy i nie chcemy wiedzieć. A i dzisiaj sytuacja nie jest jednoznaczna. Stefanicki pisze o błędach popełnionych w czasie chińskiej inwazji, o Tybetańczykach idących ręka w rękę z okupantem, o tym, że według relacji świadków, którzy przeżyli chińskie więzienia, najokrutniejsi bywają oprawcy tybetańscy. Pokazuje rozmaite pułapki, w jakie wpada tybetańska diaspora i rząd na uchodźstwie. Jednym z tych problemów jest dopasowywanie się do wyidealizowanego obrazu, jaki o Tybecie i Tybetańczykach ma świat zachodni. Po szczegóły odsyłam do książki.
To wszystko nie przysłania oczywiście okrutnej prawdy o losie Tybetu i jego mieszkańców. Stefanicki kilkukrotnie z całą mocą przywołuje fakty z historii, które zbijają chińską tezę o ich prawie do tego terytorium, ale przede wszystkim opowiada o morzu nieszczęść, jakie przyniosła inwazja, a potem rewolucja kulturalna. Pisze o braku wolności, o inwigilowaniu każdej dziedziny życia, także klasztorów, co chyba najbardziej przykre, o ich bombardowaniu, o niepowetowanych zmianach w tkance miast (burzy się stare tybetańskie dzielnice, w ich miejsce powstają nowoczesne, chińskie - Lahsa przypomina dziś zachodnie miasta; podobnie jest zresztą w samych Chinach), w społeczeństwie, w krajobrazie, o okrutnie pacyfikowanych demonstracjach, o więzieniach, o najwymyślniejszych torturach, jakich nie powstydziliby się naziści i sowieccy oprawcy. W tym miejscu nie potrafię powstrzymać się od dygresji. Kiedy niedawno słuchałam w radiu kolejnej przerażającej rozmowy o Syrii, o tym, jak reżim Asada traktuje więźniów, pomyślałam sobie, ileż to razy czytałam o takich bestialstwach, które miały i wciąż mają miejsce w najróżniejszych zakątkach świata. I natychmiast przed oczami stanęły mi opisy z książki Stefanickiego, bo akurat byłam w trakcie lektury. No i co tu powiedzieć, no i jak tu żyć z tą świadomością ludzkiego nieszczęścia i ludzkiego okrucieństwa. A jednak żyjemy i mamy się nieźle. Dobrze, koniec tej grzeszącej pensjonarską naiwnością dygresji, wracam jeszcze na chwilę do książki Stefanickiego. A smutna to książka, nie tylko z powodów, o których pisałam. Najsmutniejszy jest brak perspektywy, brak światełka w tunelu. Jest przecież coraz gorzej. Smutkiem napawa też nieuchronność dziejowych procesów. W Tybecie w każdej sferze chińskie wypiera tybetańskie, a chcąc jakoś żyć, Tybetańczycy coraz bardziej rozpuszczają się w chińskości. Lepiej uczyć się chińskiego, bo tybetański nie zapewni pracy, kusi też zachodni świat, który razem z Chińczykami dociera do Tybetu. Coraz mniej Tybetu w Tybecie. Może wyjściem jest ucieczka albo wyjazd do Chin, gdzie, co może brzmi paradoksalnie, Tybetańczycy mają większą swobodę niż w swojej ojczyźnie? Ale i to niesie zagrożenia, o czym też dokładniej pisze autor w swojej książce.
Kończę, jak często, katalogiem tematów, jakimi jeszcze zajmuje się Stefanicki w "Czerwonym Tybecie". Zajmuje się przecież nie tylko polityką i historią, ale przede wszystkim codziennym życiem Tybetańczyków, buddyzmem, klasztorami przesiąkniętymi zapachem masła z jaków i dymu z jałowca, miastami, krajobrazem upstrzonym powiewającymi na wietrze kolorowymi, tybetańskimi flagami, wiele miejsca poświęca nomadom - hodowcom jaków i koni. Pisze wreszcie o sprawach terytorialnych, może i oczywistych, ale mało jednak znanych - co właściwie powinniśmy nazywać Tybetem? No i o wielu innych. Aby się dowiedzieć, należy przeczytać. A jeśli ktoś był w górskich terenach Syczuanu, jeśli ktoś odwiedzał tybetańskie klasztory, jeśli komuś coś mówią takie nazwy jak Kanding czy Litang, to powinien przeczytać tym bardziej.
PS. Jeszcze dwie uwagi. Pierwsza -"Czerwony Tybet" jest też w dużym stopniu reportażem o Chinach. Druga - kiedyś wypisałam sobie polecane pozycje dotyczące Chin, wśród nich znalazła się książka Patricka Frencha "Tybet, Tybet", podobno bardzo dobra i obiektywna. Przywołuje ją też Stefanicki w bibliografii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz