Jak wspominałam w poprzednim wpisie, w weekend do kina poszłam aż dwa razy. Zanim wybrałam się na Almodovara, pobiegłam na głośny dokument, "Fuocoammare. Ogień na morzu" Gianfranca Rosiego, który zdobył w tym roku Złotego Niedźwiedzia w Berlinie. Rzecz rzadka, bo przecież na festiwalach nagradzane są najczęściej fabuły. Berlinale znane jest ze swojego politycznego i społecznego zaangażowania, nic dziwnego, że po laury sięgnął właśnie ten dokument. Ale przecież nie jest tylko tak, że nagrodzono go wyłącznie dlatego, iż opowiada o jednym z najbardziej ważkich problemów współczesności - o dramacie uchodźców. To film po prostu bardzo dobry.
Jeśli ktoś wcześniej niewiele o nim słyszał, może być zaskoczony. Bo Rosi zderza opowieść o uciekinierach przybywających na włoską Lampedusę z opowieścią o jej mieszkańcach. Ba, tym drugim poświęca chyba więcej czasu. Na uchodźców najczęściej patrzymy z perspektywy ratowników wyławiających ich z tonących łodzi albo głośnego już doktora Bartolo - cichego bohatera, który od lat, niemal co wieczór, poświęcając swój wolny czas, stawia się na pomoście, aby udzielać pomocy potrzebującym. Reżyser nie epatuje makabrycznymi obrazami, niewiele ich na ekranie, nie wyciska łez, nie ucieka się do moralnego szantażu. Przeciwnie, jest bardzo prawdopodobne, że złapie nas na obojętności - atakowani przez media wiadomościami, obrazami i dyskusjami przywykliśmy. Podobnie jak mieszkańcy wyspy, którzy w cieniu dramatu wiodą swoje zwyczajne życie. Tylko czasem westchną, biedacy, kiedy usłyszą w lokalnej rozgłośni radiowej o kolejnych śmiertelnych ofiarach czy o uratowanych rozbitkach. Nie potępiajmy ich, nie jesteśmy lepsi. Też żyjemy swoimi sprawami, też cieszą nas drobne przyjemności, też czasem westchniemy, biedacy, też czasem się zadumamy. Niewielu wśród nas takich doktorów. Dla mnie właśnie o tym jest ten film - o zderzeniu tragedii jednych i zwyczajnego, co oznacza pełnego zmartwień, ale także radości i beztroski, życia drugich. Tak bardzo mnie to zawsze zdumiewa i napawa przerażeniem, a przecież wiem, że inaczej nie bardzo się da. Co mogę zrobić poza regularnym wpłacaniem drobnych kwot na konto organizacji pomocowych? Co mogę zrobić poza zadumą, poza żalem? A może to tylko wymówka sytego człowieka Zachodu?
Uzupełnieniem filmu mogą być trzy świetne książki, które czytałam i o których pisałam. Jedna, wydana kilka lat temu, "Afrykańska odyseja" Klausa Brinkbauera - opowieść o drodze, jaką przebywają mieszkańcy Afryki, aby dostać się do wymarzonej Europy. Kulminacją jest właśnie rejs, między innymi, z Libii na Lampedusę. Ta odyseja, ucieczka do lepszego świata, trwa od lat, o czym często nie pamiętamy. Druga książka, o podobnej tematyce, to "Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy" Stefano Libertiego. I wreszcie trzecia, całkiem świeża, "Wielki przypływ" Jarosława Mikołajewskiego, niewielkich rozmiarów opowieść o Lampedusie, bardzo w klimacie filmu Rosiego, ale dająca szerszą perspektywę, bo wyrastająca z ducha reportażu. Tymczasem, o czym jeszcze nie wspomniałam, "Fuocoammare" bliżej do poetyckiej impresji, do metafory, niż do dokumentalnego reportażu. Obrazy morskich tragedii przeplatają się z niespieszną obserwacją codzienności kilkorga mieszkańców wyspy. Dramatyczne wołanie o pomoc zderzone zostaje z radosną melodią popularnej włoskiej piosenki, z której został zaczerpnięty tytuł filmu. Kamera skupia się na detalach, tempo jest powolne, pozornie nic niezwykłego się nie dzieje. Więcej tu obrazu niż dźwięku. Jednym z bohaterów jest kilkunastoletni chłopiec, uczeń miejscowej szkoły. Warto zwrócić uwagę na jego ulubione zabawy. Nasze dzieci często bawią się podobnie. Ilu z nas im tłumaczy, że taka zabawa jest niestosowna? Ilu z nas im tłumaczy, czym naprawdę jest to, co robią? Pozornie nie ma związku między niewinnymi igraszkami dziecka, a złem świata.
Chciałabym napisać, że film Rosiego powinien obejrzeć każdy, że powinno się prowadzić na niego szkoły, ale zdaję sobie sprawę, że wielu może zniechęcić powolny rytm opowieści. Komuś może wydać się zwyczajnie nudny. Szkoda. Mimo wszystko warto podjąć wysiłek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz