Zacznę od refleksji ogólnej. Nie pierwszy raz mierzę się z następującym dylematem - jak pisać o filmie, który wchodzi na ekrany z takim przytupem. Niełatwe to zadanie. Trudno nie otrzeć się o wywiady z reżyserem, z aktorami, strzępy refleksji, omówień czy recenzji (piszę strzępy, bo konsekwentnie trzymam się zasady, żeby recenzji w całości wcześniej nie czytać). A ponieważ "Ostatnia rodzina" weszła do kin tydzień po zakończeniu Gdyni, więc naturalne jest, że komuś kto jak ja śledził pilnie festiwal, wydaje się, że o filmie wie wszystko i nie patrzy na niego okiem świeżym, niezmąconym szumem informacyjnym. Tym bardziej to skomplikowane, że obraz Jana P. Matuszyńskiego prawie nie budzi kontrowersji. Niektórzy uważają, że to dzieło wybitne. Z powodów, które wyłożyłam, trudno mi oddzielić to, co moje, od tego, co słyszałam. Trudno nie mieć wrażenia, że się jakąś opinię za kimś powtarza. Mimo wszystko skoro piszę, muszę spróbować.
Wiem już z wywiadów, jakich udzielał reżyser, że chciał się przyjrzeć rodzinie i stworzyć film uniwersalny. Dlatego nie ma co marudzić, że nie jest to portret artysty. Że mało na ekranie twórczości Zdzisława Beksińskiego, że właściwie nie wiadomo, dlaczego tak obsesyjnie wszystko fotografował, a potem filmował. Czy to wynikało z fascynacji techniką, czy z artystycznych założeń, czy z czegoś jeszcze innego? Dopiero z reportażu Wojciecha Tochmana "Leży we mnie martwy anioł", który przeczytałam po obejrzeniu filmu, dowiedziałam się, że to obsesyjne utrwalanie rzeczywistości wynikało z obawy, że nic po nim nie zostanie. Dlatego zgodnie z intencjami reżysera spojrzę na film jak na portret rodziny. Na koniec tego akapitu dwie dygresje, a ponieważ wyszły długie, dla ułatwienia umieszczam je w kwadratowym nawiasie. Kto nie chce czytać, niech ominie. [Pierwsza - nie mogę wykluczyć, że w filmie padają słowa, które to wyjaśniają, a ja je przeoczyłam. Świadomość, że trudno wyłapać wszystko, co ważne, trudno nie uronić jakiegoś istotnego dla interpretacji filmu zdania, towarzyszy mi zawsze, przeszkadza i drażni. Zastanawiam się, jak ta sztuka udaje się zawodowym recenzentom. I refleksja druga - okazuje się, że reportaż Tochmana, zamieszczony w znakomitym zbiorze "Bóg zapłać", czytałam już wcześniej. Do dziś pamiętam z niego inne teksty, a tego akurat nie.]
Kiedy myślę o filmie Matuszyńskiego tak, jak chciał, to od razu przypomina mi się inny polski znakomity obraz o rodzinie, też nagrodzony w Gdyni Złotymi Lwami i laurami dla aktorek, "Plac Zbawiciela" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Nie zamierzam tu dokonywać wyboru, zastanawiać się, który lepszy. To filmy zupełnie różnie zrobione. Dlaczego więc je zestawiam? Bo oba jednak wiele łączy - wiwisekcja rodziny, znakomite aktorstwo, znakomita reżyseria. A jednak to "Plac Zbawiciela" wbił mnie w fotel (bardzo lubię to wyświechtane określenie, więc go sobie użyję). I to jest właśnie mój kłopot z "Ostatnią rodziną". Bo chociaż filmowe obrazy i sceny wciąż mam pod powiekami, bo chociaż zachwyciłam się genialnym aktorstwem Koniecznej, Seweryna i Ogrodnika, bo chociaż doceniam i całkowicie akceptuję realizacyjne założenie - operowanie długimi ujęciami, co sprawia, że stajemy się obserwatorami, podglądaczami rodziny Beksińskich, chociaż doceniam znakomite dialogi, chociaż film mnie pochłonął, zamknął w swoim intensywnym świecie, chociaż oglądałam go z ogromnym zainteresowaniem, to jednak robiłam to chłodnym okiem. Byłam tylko obserwatorem. Nie wzruszyłam się, nie złościłam, nie przeżywałam, nie wyszłam z roli widza podziwiającego doskonałe filmowe dzieło. Ale nie chcę marudzić. Doceniam przyjemność, jaką dawało mi rozsmakowanie się w szczegółach, niuansach, podziwianie aktorskiej gry i słuchanie czasem dowcipnych, czasem ironicznych, czasem poważnych rozmów.
Na tym chyba skończę. Bo oczywiście mogłabym teraz przyjrzeć się bohaterom i relacjom między nimi. Mogłabym napisać, że Zdzisław pokazany jest w sposób ciepły, zwyczajny. Mimo że artysta, mimo że ironiczny, mimo że operuje specyficznym humorem, to jednocześnie pomaga żonie w opiece nad schorowaną matką. Mogłabym napisać, że Zofia to matka Polka, cicha, nadopiekuńcza, ukradkiem łykająca tabletki mające ukoić nerwy, a jednak mówi o tym, co czuje. Mogłabym zastanawiać się nad Tomkiem, nad jego światem, stosunkiem do kobiet i miłości, obsesją śmierci, dociekać przyczyn, dlaczego taki był (nadopiekuńcza matka, brak barier, ojciec - kumpel, ale jednocześnie tłumiący uczucia i gesty czułości). Mogłabym poddać pod moralny osąd stosunek Zdzisława do samobójczych prób syna (ale jakie mam prawo?), mogłabym rozważać jego wizję małżeństwa, różnicę między tym, jak to widzi on, a jak Zofia. Mogłabym napisać, że mimo tego widać głęboką więź między nimi. I jeszcze o strachu o Tomka i o śmierci, która stale gdzieś krąży. Ale dokładniej zagłębiać się w te rozważania nie będę, bo wydaje mi się to tak oczywiste, tak widoczne i łatwe do odczytania, że pisząc o tym, miałabym wrażenie, iż wyważam otwarte drzwi.
Więc na tym skończę, a kiedy po opublikowanie tej notki przeczytam recenzję Tadeusza Sobolewskiego, którą sobie odłożyłam, na pewno zwątpię w siebie, bo okaże się, że nie dostrzegłam w "Ostatniej rodzinie" całej głębi i wielu interpretacyjnych możliwości. Okaże się, jaka jestem niewrażliwa i jak płytko odbieram film. I jeśli, czytelniku tej notki, dopatrujesz się w moich słowach ironii, to bardzo się mylisz. A zdanie Tadeusza Sobolewskiego bardzo sobie cenię i podziwiam jego przenikliwość, chociaż czasem się z nim nie zgadzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz