Już dawno nie czytałam tak przygnębiającej książki. Poczucie beznadziei było wszechogarniające i zaraźliwe. W pewnym momencie stwierdziłam, że i moje życie to bezsensowna krzątanina bez celu i bez przyszłości. Naprawdę nie przesadzam. Na szczęście powieść rosyjskiego pisarza Romana Senczina "Rodzina Jołtyszewów" (Noir sur Blanc 2015; przełożyła Magdalena Hornung) jest dość krótka, więc już zdążyłam się otrząsnąć. To, co napisałam, brzmi zniechęcająco, a przecież książka jest bardzo dobra i naprawdę warto po nią sięgnąć. Co więcej, czyta się ją znakomicie. Mimo potwornego obrazu świata trudno się od niej oderwać. Być może, czytelniku tej notki, myślisz sobie, że powieść Senczina opowiada o wojnie albo o łagrach, albo o mrocznych czasach stalinowskich. Nie, to historia jak najbardziej współczesna, historia przeciętnej rosyjskiej rodziny i obraz rosyjskiej wsi.
Ona, Wala, pracuje w bibliotece, on, Nikołaj, jest milicjantem, ale ma posadę w miejscowej wytrzeźwiałce. Wciąż czeka na bogatego zalanego w sztok klienta, którego bezkarnie będzie można okraść. Na ten temat wśród pracowników krążą legendy. Starszy syn, Artiom, chciał nawet studiować historię, ale skończyło się na mglistych planach, więc siedzi, a właściwie głównie leży, na garnuszku u rodziców, bo jakiego zajęcia by się nie chwycił, to szybko je porzuca albo zajęcie porzuca jego. Młodszy, Denis, chłopak krewki, wdał się w bójkę, uderzył za mocno, zrobił z chłopaka głupa, jak mówią rodzice, więc pięć lat spędza w kolonii karnej. Jołtyszewowie mają dwupokojowe, służbowe mieszkanie, samochód, nie najnowszy, ale jest, nawet ogrzewany garaż. Ten obraz jest już nieaktualny. Jołtyszew traci pracę, a w konsekwencji służbowe mieszkanie. Nie, nie został zwolniony, bo zredukowano etaty, bo zlikwidowano izbę wytrzeźwień albo z innego podobnego powodu. Musiał odejść, bo nie dało się zatuszować afery, za którą był odpowiedzialny. Miał pecha, wszystko rozdmuchały te potworne pismaki z lokalnej prasy. A przecież nic wielkiego się nie stało! Przecież musiał zrobić porządek, musiał dać nauczkę namolnym klientom. Już sposób, w jaki Jołtyszew się usprawiedliwia, jak nie widzi swojej winy, jak obwinia wszystkich innych, wiele o nim mówi. A to dopiero preludium. Co robić w tej beznadziejnej sytuacji? Nie ma rady, muszą wyjechać na wieś. To rodzinne strony Wali, gdzie w starej, niewielkiej chałupce mieszka jej jedyna żyjąca krewna, wiekowa ciotka.
Już sama przeprowadzka z miasta na wieś jest dla Jołtyszewów degradacją. Współczujemy im, bo trudno nie litować się nad ludźmi, którzy nagle zostają bez środków do życia, muszą gnieździć się razem z ciotką w jednopokojowej chacie bez wygód, nawet swojego dobytku nie mają gdzie poupychać. Nikołaj zawinił, ale konsekwencje jego głupoty i bezmyślności ponoszą żona i synowie. Jednak to dopiero początek. Dalsza degradacja dokonuje się w błyskawicznym tempie. Degradacja materialna, społeczna, ale przede wszystkim moralna. Ta ostatnia jest najgorsza. Brak hamulców moralnych, można wszystko. Zło się wyrządza albo udaje, że się go nie widzi, albo po cichu na nie przyzwala. Dni upływają na beznadziejnej krzątaninie, bo jakoś trzeba przetrwać. Jedyną rozrywką jest śnieżący telewizor, ale przede wszystkim wódka, a potem rozcieńczany spirytus najpodlejszej jakości. Zimą czas ciągnie się beznadziejnie. Nuda i bezczynność zabijają. Resztki oszczędności topnieją w zastraszającym tempie rozpuszczane w alkoholu albo tracone w inwestycji z góry skazanej na niepowodzenie. I już sama nie wiem, kto bardziej sięga dna - pozbawiony moralnych zahamowań Nikołaj, topiąca smutki w alkoholu Wala czy bezwolny, bezmyślny, leniwy, aż chciałoby się napisać bezmózgi, Artiom. Być może łatwiej byłoby im trwać, gdyby coś do siebie czuli, gdyby okazywali sobie serdeczność i szanowali się. Miłość między Walą i Nikołajem wyparowała już dawno, ale podobny chłód panuje pomiędzy rodzicami i synem. Króluje obojętność, a czasami niechęć. Jedyną ich nadzieją jest młodszy, Denis.
Jołtyszewowie pomstują na swoje położenie, o niepowodzenia oskarżają innych i siebie wzajemnie, wdają się w konflikty z tymi, z którymi powinni trzymać się razem, są beznadziejnie naiwni. Niby próbują, niby walczą, niby snują jakieś plany, niby nawet coś zaczynają, ale kończy się na rozgrzebanej robocie i straconych pieniądzach. A może by zasiać, a może by zaorać. Tak to mniej więcej wygląda. Ich życie od momentu rodzinnej katastrofy to równia pochyła, gnają na dno coraz szybciej. Zakończenie tej historii jest potwornie smutne. Tym smutniejsze, że czytelnik ma świadomość, iż sami sobie zgotowali taki los.
Już tylko historia upadku rodziny Jołtyszewów jest wystarczająco przygnębiająca. Ale to nie wszystko. Bo obraz wsi malowany piórem Senczina sprawia, że całość staje się niemal nie do zniesienia. Pracy nie ma, mężczyźni albo piją, albo odsiadują wyroki, albo nie żyją. Umierają z powodu przepicia albo giną w bójkach czy przestępczych porachunkach. Trudno właściwie powiedzieć, z czego mieszkańcy wioski żyją. Drobne kradzieże, oszustwa, awantury, pijatyki są tu na porządku dziennym. Nikt nikomu nie pomoże, każdy na każdego wilkiem patrzy. Niczego się nie da, wszystko skazane jest z góry na niepowodzenie. Przywykli, nikt się niczemu nie dziwi, nikt nie protestuje. Rozrywką jest picie na umór podłego spirytusu, młodzież bawi się w klubie, który w końcu spłonie. Kobiety przesiadują przed domami, gapiąc się bezmyślnie przed siebie, mężczyźni piją. Wszyscy przedwcześnie postarzali. Marazm, beznadzieja. I trudno powiedzieć, ile w tym winy zewnętrznych okoliczności, braku pracy, niemocy państwa, które abdykowało, a ile mieszkańców wsi. Czy alkohol jest przyczyną, czy skutkiem? Czy piją, bo chcą zapomnieć, czy są tacy straszni, bo piją? Czy Wala uciekłaby przed takim losem, gdyby w młodości podjęła inne życiowe decyzje?
Powieść Senczina nie jest groteską. To obraz jak najbardziej serio. Autor pisze oszczędnie, prosto, niemal kronikarsko, ale przy tym dotkliwie. Dostajemy wnikliwy obraz świata i takież portrety bohaterów. Obraz potworny. Gdzie ta słynna rosyjska dusza? Na wsi, na której zamieszkali Jołtyszewowie, na pewno jej nie ma. Jest za to bezduszność, małe, zwyczajne zło, bezmyślność, głupota, beznadzieja. Zdegradowani, prymitywni ludzie niczym nie różnią się od zwierząt. Nie ma tu żadnej wzniosłości, żadnych szekspirowskich dramatów. Bohaterom obce są dylematy, żyją bezmyślnie, z dnia na dzień. Wszystko jest małe, skarlałe i zepsute. Naprawdę trudno ich lubić. Senczin też nie patrzy na nich ciepło, z wyrozumiałością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz