Całkiem niedawno pisałam o rumuńskiej powieści Cristiana Teodorescu "Medgidia, miasto u kresu", zapowiadając jednocześnie książkę, o której będzie dzisiaj. To kolejna rumuńska lektura, "Matei Brunul" Luciana Dana Teodorovici (Amaltea 2014; przełożyła Radosława Janowska-Lascar). Powieść została na polskim rynku zauważona, znalazła się w półfinałowej czternastce Angelusa. Na początku września poznamy finałową siódemkę, trzymam kciuki. Od razu napiszę, że książkę przeczytać trzeba, ale jednocześnie z góry uprzedzam, że nie jest to lektura przyjemna, chociaż czyta się ją z zapartym tchem.
Bohater, tytułowy Matei Brunul, a właściwie Bruno Matei, po matce Włoch, po ojcu Rumun, aktor teatru lalkowego, który wiedzę o marionetkach zdobywał na Sycylii, zostaje pod koniec lat czterdziestych aresztowany pod sfingowanym zarzutem. Kto zetknął się z literaturą rumuńską, kto zna choć trochę historię tego kraju, ten wie, jak wyglądały czasy stalinowskie w Rumunii i jakie metody resocjalizacji stosowano w rumuńskich więzieniach. Spora część książki to opowieść o dziesięciu latach spędzonych przez Bruna za kratami. Od aresztowania, które, jest pewien, nastąpiło przez pomyłkę, przez śledztwo, wymuszanie zeznań, proces, a wreszcie tułaczkę po obozach pracy i więzieniach. Chociaż autor nie epatuje okrucieństwem ponad miarę, nie da się uniknąć opisu tortur, poniżania, upadlania, katorżniczej pracy, potwornych warunków, obrzydliwego żarcia. Z drugiej strony więzienne rozdziały to fascynująca opowieść o człowieku, który próbuje przetrwać, stosując rozmaite strategie. Najpierw chwyta się nadziei, że wkrótce wszystko się wyjaśni i będzie wolny, potem przeciwnie, żyje chwilą, z dnia na dzień, nie pozwalając sobie na marzenia o wolności. Próbuje zawierać więzienne przyjaźnie, ale kiedy z różnych powodów prowadzi to do nieszczęścia, pogrąża się w samotności i milczeniu. Czasami ratunkiem bywają wspomnienia, rozmyślania o marionetkach, jego życiowej pasji, przywoływanie opowieści z dzieciństwa, zapamiętanych legend i mitów. Paradoksalnie nie tortury, katorżnicza praca czy parszywe warunki są najgorsze. Najtrudniej jest pogodzić się z ostracyzmem i pogardą ze strony towarzyszy niedoli, jakich w wyniku fałszywych pomówień Bruno doświadcza w jednym z więzień. Mimo tego że znalazł się na dnie piekła, mimo tego że, jak mówi, zło rozlało się nad światem, mimo braku nadziei, nigdy nie utracił człowieczeństwa. Kiedy teraz, dzieląc się swoimi refleksjami, znowu myślę o powieści, dochodzę do wniosku, że, co może brzmieć jak paradoks, to właśnie w więziennych rozdziałach książki jest więcej optymizmu. Chociaż początkowo może się wydawać, że będzie inaczej.
Bo kiedy poznajemy Brunula, nie Bruna, ale właśnie Brunula, jest już wolny. Ma gdzie mieszkać, ma pracę, ma z czego żyć, ma nawet przyjaciółkę Elizę. Odbył karę, odpokutował, teraz dostał szansę, aby stać się nowym człowiekiem, pożytecznym dla partii, kraju i społeczeństwa. Przynajmniej tak przekonuje go jego nowy przyjaciel i opiekun, funkcjonariusz służby bezpieczeństwa. A jednak im dalej, tym mroczniej. Świat poza więziennymi murami jest może nawet straszniejszy, bo o duszę Brunula toczy się walka, walka, w której jest właściwie bez szans, bo stracił pamięć. Jego ostatnie wspomnienia pochodzą z czasów, kiedy miał szesnaście lat. Może to dobrze, że nie pamięta więzienia? Ale Brunul właściwie nie wie, kim jest. Utracił swoją przeszłość, swoje wspomnienia, swoją historię, swoją tożsamość. Nie tylko osobistą, ale też narodową, społeczną. Jest bezbronny, podatny na manipulację, można mu wmówić wszystko, dlatego staje się obiektem makiawelicznego eksperymentu. Partia próbuje stworzyć nowego człowieka, bez pamięci, bez przeszłości, za to użytecznego i wiernego socjalistycznej ojczyźnie. Jest jak marionetka w rękach swojego przyjaciela-opiekuna, funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. Ale każda marionetka, tego nauczyli Bruna jego mistrzowie z Sycylii, ma swoją duszę. Czy Brunulowi uda się ją odnaleźć? Czy odzyska wolność? Czy będzie chciał ją odzyskać? Czy w ogóle podejmie taką próbę? Żeby jej pragnąć, trzeba mieć świadomość, że się jest niewolnikiem. Poza murami więzienia wcale nie żyje się lepiej. Człowiek skazany jest na samotność, na milczenie. Nie wie, komu ufać, kto wróg, a kto przyjaciel, kto kłamie, a kto mówi prawdę. Trzeba nie lada sprytu i zręczności, aby umiejętnie poruszać się w takim świecie. Nowa, socjalistyczna Rumunia to więzienie. Tym gorsze, że bezterminowe. Co robić? Jak przetrwać? Uciekać? Zapomnieć i dostosować się? Czy przeciwnie, pamiętać? Pielęgnować swoją duszę? Nie ma dobrego wyjścia. No bo co to za życie bez pamięci, bez tożsamości? A z drugiej strony świadomość potęguje tragizm, sprawia, że życie staje się nie do wytrzymania. Zakończenie powieści jest zaskakujące i bardzo niejednoznaczne. Można je różnie interpretować. Mnie przytłoczyło, poddałam się wersji pesymistycznej.
Wartością powieści są też znakomite portrety psychologiczne Bruna i jego opiekuna. Tylko Eliza pozostaje zagadką. Jaka jest naprawdę? Co nią kieruje? Jakie są jej intencje? To autor pozostawia interpretacji czytelnika. Kolejną zaletą powieści jest to, że po prostu wciąga. Akcja prowadzona dwutorowo, na dwóch planach czasowych, wzmaga ciekawość. No i chwilami zaskakuje. "Matei Brunul" to książka nie tylko bardzo ciekawa, taka, dla której warto zarwać noc, ale przede wszystkim ważna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz