"Miasto 44"

"Miasto 44" Jana Komasy to premiera z gatunku takich, których pominąć nie można. Choćby nie wiem, jak źle o filmie pisano, to na własne oczy trzeba się przekonać dlaczego. A recenzje długo oczekiwanego obrazu o powstaniu warszawskim, nad którym prace trwały aż osiem lat, są różne. Już po pierwszym, jeszcze sierpniowym, pokazie na Stadionie Narodowym głosy krytyków były rozmaite. Tadeusz Sobolewski, którego opiniom ufam, jako że mam podobne filmowe upodobania, jest zdecydowanie na nie. Jak zwykle nie czytałam jeszcze jego recenzji (ani żadnej innej, zrobię to po opublikowaniu tej notki), wiem jednak, że zarzuca "Miastu 44" brak filmowej metafory, wymuszanie emocji, nadmierne epatowanie zbyt dosłownymi obrazami. Porównuje film Komasy do "Kanału" Wajdy i porównanie to wypada na jego niekorzyść. Nic dziwnego, że szłam do kina, nie robiąc sobie specjalnych nadziei, chociaż z ciekawością. Zobaczyłam i czym prędzej dzielę się moją opinią. Otóż mam do tego filmu sporo zastrzeżeń, ale ... ale przeżyłam go bardzo mocno. Chociaż przecież wiedziałam, co zobaczę, bo o powstaniu sporo wiem, pilnie śledzę cosierpniowe dyskusje, właśnie przypomniałam sobie Białoszewskiego (o czym niedawno pisałam), a tuż przed premierą filmu przeczytałam książkowy wywiad ze Stanisławem Likiernikiem, żołnierzem Kedywu, między innymi o powstaniu (o czym wkrótce), to filmowe obrazy wgniotły mnie w fotel. Cóż, może dałam się omamić, może reżyser swoimi zręcznymi trikami zaszantażował mnie emocjonalnie, ale nic nie poradzę na to, że wyszłam z kina przygnieciona. Nie obchodzi mnie i nie wzrusza historia miłosnego trójkąta do bólu schematyczna i wyjątkowo nieciekawa, drażnią formalne sztuczki (o nich w drugiej części), ale głęboko porusza mnie los powstańców i ludności cywilnej, klęska, śmierć, okrucieństwo i widok miasta obróconego w perzynę. Długo nie mogłam wyrzucić z siebie obrazów, które zobaczyłam. Tyle na gorąco tytułem wstępu, po szczegóły zapraszam do części drugiej, ale raczej tylko tych, którzy film już widzieli.

Może zacznę od tego, co w filmie Komasy zdecydowanie odrzucam. Wspomniałam już o wątku miłosnym, który pozostawił mnie doskonale obojętną. Wydał mi się schematyczny, płaski, mało dramatyczny. Podobno to historia miłosnego trójkąta. Naprawdę? Jakoś mało wyrazista. Nie potrafiłam uwierzyć w rywalizację obu bohaterek, wyrzuty sumienia Kamy (tej czarnej) nieco mnie zaskoczyły, podobnie jej żal do losu, że Stefan nie dla takiej jak ona, dziewczyny z niższych sfer. Niestety być może sporo w tym winy młodych aktorów. Zupełnie nie przekonuje mnie Zofia Wichłacz w roli Biedronki (nie rozumiem nagrody w Gdyni!), a wręcz drażni grający Stefana Józef Pawłowski. Mam wrażenie, że aktor stale obnosi po ekranie tę samą cierpiętniczą, zdziwioną minę (tę z plakatu). Przykro to stwierdzić, ale skojarzenie mam jednoznaczne i trywialne niestety - wygląda jak zombi. Nie kupuję też sztuczek formalnych, tych wszystkich scen w zwolnionym tempie, płatków spadających na kochanków w chwili miłosnego zaspokojenia, scen w kanałach rodem z horroru i innych tego typu reżyserskich popisów. Drażni mnie patos, którego nie znoszę. Taki jest niestety jeden z końcowych obrazów, kiedy bohater grany przez Antoniego Królikowskiego, zanim zginie, wygłosi pretensjonalną, patetyczną mowę skierowaną do Niemców. Nie, tego słuchać i oglądać nie jestem w stanie. Denerwuje mnie też sztuczność niektórych scen (uwolnienie żydowskich więźniów) i plakatowość. Rozumiem, że twórcy chcieli powiedzieć o powstaniu jak najwięcej, szczególnie młodemu widzowi, ale cierpi na tym film. Złorzeczenie pod adresem powstańców natychmiast skonfrontowane z wyrażanym pod ich adresem uznaniem trąci czytanką. Takich momentów jest zresztą znacznie więcej. Wypowiadane expressis verbis uwagi o braku broni, o tym, że trzeba ją zdobyć na wrogu, że powstanie potrwa tylko kilka dni czy skrótowo pokazana przeprawa ze Starówki do Śródmieścia. Nie o wszystkim przecież trzeba mówić wprost. Właśnie dlatego film momentami przypominał lekcję historii, którą koniecznie należało odrobić.

Cóż, uwag i złośliwości zebrało się całkiem sporo. Dlaczego więc jest dobrze, skoro jest tak źle? Dlaczego ostatecznie jestem na tak? Bo mimo tych wszystkich wpadek obraz powstania robi piorunujące wrażenie. Po raz już nie wiem który, zadaję sobie pytanie, jak dało się przeżyć taką apokalipsę? Jak to możliwe, że jednak nie wszyscy zginęli? Tragedia powstańców zmagających się z wrogiem w skrajnie nierównej, beznadziejnej, bohaterskiej walce przeraża i zdumiewa. Bez broni, bezsilni, posłani na pewną śmierć. Bardzo młodzi, naiwni, pełni entuzjazmu natychmiast skonfrontowani ze śmiercią. Ledwo się zaczęło, już giną koledzy z oddziału, ale to dopiero początek. Potem będzie jeszcze gorzej. Znakomicie rozegrana scena jatki na cmentarzu jest tym straszniejsza, że wydarza się tak nagle i błyskawicznie. Był oddział, nie ma oddziału. Podobne wrażenie robi końcowy epizod z Czerniakowa. Beznadziejna obrona, pułapka, brak pomocy, walka do końca, załamanie nastrojów, świadomość klęski, chaos. Co robić? Walczyć? Poddać się? Skończyć ze sobą? Scena ostatecznej konfrontacji, obrony w oblężonym mieszkaniu, rozegrana została brawurowo. Szybkie tempo, napięcie, muzyka sprawiają, że walka ma tu coś z szaleństwa, zostaje uwznioślona. Oczekiwanie na śmierć i jednocześnie entuzjazm. Nie poddamy się, bijemy się do końca. Młodzi powstańcy idą na spotkanie śmierci niczym na miłosną schadzkę.

Ale może jeszcze tragiczniejszy jest los cywilnych mieszkańców Warszawy. Rozstrzeliwanych na Woli, dobijanych w opuszczonych przez powstańców szpitalach, wieszanych, gwałconych, pędzonych przed czołgami, kryjących się jak szczury w piwnicach, w których już i tak nie ma miejsca, wędrujących z miejsca na miejsce, oglądających zagładę miasta. Pryzma trupów w opuszczonym szpitalu, ciała wisielców. Jak o tym zapomnieć? Jak strząsnąć z siebie ten obraz? Dla mnie ocena powstania wyłaniająca się z filmu Komasy brzmi jednoznacznie. Cena za patriotyczny zryw, który nie miał szans powodzenia, jest ogromna. Chciałoby się sparafrazować słowa Mickiewicza, gdzież są ci, co na rzezie tłumy te wyprawili? W filmie ich nie ma. Twórcy, pewnie celowo, nie pokazali dowódców podejmujących decyzję, skupili się na jej konsekwencjach.

I jeszcze raz wrócę do opinii Tadeusza Sobolewskiego, który zarzuca reżyserowi nadmierne epatowanie okrucieństwem. Ale jak pokazać prawdę o powstaniu, nie pokazując koszmaru? A przecież i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. Nie ma trupów gęsto zalegających ulice, nie ma masakry ludności cywilnej na Woli (jest tylko jej symboliczna namiastka), nie ma epatowania gwałtami, nie ma tragicznie długiej kolejki do kanałów i wielu innych potworności. Tego wszystkiego nie dałoby się przecież oglądać na ekranie, a to, co widzimy, jest i tak dostatecznie straszne. Przecież tak właśnie było. Kto czytał choć trochę na temat powstania, wie, że obraz pokazany w "Mieście 44" jest rzetelny i prawdziwy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty