Poszłam za ciosem i bardzo szybko po przeczytaniu "Pensjonatu", który mnie zachwycił, zabrałam się za kolejną książkę Piotra Pazińskiego, "Ptasie ulice" (Nisza 2013). Kto czytał tamtą, wie, czego się spodziewać. Na razie Paziński pozostaje autorem jednego tematu. Wskrzesza świat do niedawna w publicznym dyskursie zapomniany, wymazany z powszechnej pamięci, świat polskich Żydów, a właściwie warszawskich. Robi to w charakterystycznym dla siebie stylu. To, co realne, miesza się z fantasmagorią. Nakładają się na siebie czasy i miejsca, ci, którzy jeszcze żyją współistnieją ze zmarłymi. Świat zaludniony przede wszystkim przez odchodzące pokolenie tych nielicznych Żydów, którzy ocaleli z Holokaustu i nie wybrali emigracji. Świat starych ludzi żyjących przeszłością. Wśród nich narrator, młodszy o dwa pokolenia, który jako człowiek dorosły we wspomnieniach wraca do dzieciństwa i usiłuje ten znikający świat odszukać, ocalić. Czy tego chce, czy nie czuje z nim więź. Ci starzy ludzie nie pozwalają mu odejść, ale i on tego nie chce. Niewiele w tej prozie dialogów, niewiele zdarzeń, głównie oniryczne lub melancholijne obrazy. Tyle krótkiego wprowadzenia. Kto chce wiedzieć więcej, może przeczytać moją notkę o "Pensjonacie".
Najnowsza książka Pazińskiego nie stanowi całości, składa się z czterech opowiadań. Pierwsze, "Kondukt", różni się od pozostałych. Tu narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, w pozostałych pojawia się narrator znany z "Pensjonatu", pojawiają się też inne postacie z tamtej książki, pani Tecia, doktor Kamińska, pan Abram, może jeszcze ktoś. Przyznam, że początkowo czułam się nieco rozczarowana. Dwa pierwsze opowiadania podobały mi się, ale nie aż tak bardzo jak "Pensjonat". Dlaczego? To kwestia subiektywna. Może dlatego, że zabrakło w nich tego pięknego, poetyckiego języka nasyconego metaforami, który tak zachwycił mnie w "Pensjonacie"? Może pierwsze nieco mnie znudziło? Zbyt monotonna wydała mi się wędrówka żałobnego konduktu po istniejącym i zarazem nieistniejącym cmentarzu. Z kolei drugie, "Staruszek", ledwie się zaczęło, zaraz się skończyło. Nie dało tego, co obiecywało. Jedno za długie, drugie za krótkie. Ale w dwóch następnych, "Manuskrypt Izaaka Feldwurma" i "Mieszkanie", odnalazłam klimat pierwszej książki (chociaż i tu język już nie tak poetycki). Jak wspomniałam, te odczucia, opinie to kwestia bardzo subiektywna. Dlaczego opowieść o tym, jak narrator krąży po niestniejącej Warszawie w poszukiwaniu tytułowego Izaaka jest bardziej interesująca od opowieści o kondukcie żałobników bez końca wędrujących po fantasmagorycznym cmentarzu? Albo opowieść o nocy spędzonej na czuwaniu przy zwłokach zmarłej w zagraconym, zaniedbanym przez starość mieszkaniu? Nie wiem.
W poprzedniej książce Paziński wskrzeszał ludzi, którzy odwiedzali tytułowy pensjonat, i swoje wspomnienia z dzieciństwa z nim związane. W "Ptasich ulicach" przede wszystkim wskrzesza nieistniejące, zapomniane miasto. Miasto, na którym wyrosło nowe, szczelnie przykrywając to, co było na tym miejscu dawniej. Tak skutecznie, że przeszłość wymazana została ze świadomości mieszkańców nowego. Podczas wędrówek, które narrator odbywa po północnych dzielnicach, jedno miesza się z drugim. Ale tylko na chwilę udaje się przywrócić tamto zapomniane miasto. A może to tylko ułuda? Trudno dotknąć przeszłości.
Jeszcze kilka zdań chciałabym poświęcić ostatniemu z opowiadań. To "Mieszkanie". Opowieść nie tylko o żydowskim świecie, ale i o samotnej starości. Czuwając przy zwłokach nieboszczki, narrator rozpamiętuje swoje wizyty u niej. Musi się zmierzyć z poczuciem ulgi, jakie odczuwał, kiedy czas spotkania dobiegał końca, z niezręcznym milczeniem, które jakże często między nimi zapadało, z niedostateczną uwagą, jaką dawał zmarłej. Jak w życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz