"Wichrowe wzgórza" w filmowej wersji Andrei Arnold

Po "Lęku wysokości" przyszedł czas na ekranizację "Wichrowych wzgórz" w reżyserii Andrei Arnold. Ostrzyłam sobie na nią zęby od dawna. Bardzo byłam ciekawa, co reżyserka znakomitego "Fish tank", społecznego kina spod znaku Kena Loacha czy Mike'a Leigh, zrobi z klasyczną powieścią jednej z sióstr Bronte. Cóż, może nie tyle się zawiodłam, ile pozostałam obojętna. A przecież nie powinnam, bo to historia miłosna przesycona emocjami. Z lektury pamiętam też dojmujące wrażenie, że główni bohaterowie to ludzie skażeni złem. Ale może pamięć mnie zawodzi? Emocje wydały mi się papierowe, a para głównych bohaterów nie tak krwista jak w powieści. To, co otrzymujemy w zamian, nie przekonało mnie. Gdzieś zginęła klarowność opowieści, niejasne stają się motywacje bohaterów. Po Andrei Arnold spodziewałam się czegoś dużo lepszego. O szczegółach w drugiej części, jak zwykle dla tych, którzy film już widzieli.

Czasem im prościej, tym lepiej. Stosunkowo niedawno, całkiem niespodziewanie, bez wielkiego rozgłosu pojawiła się w kinach ekranizacja "Dziwnych losów Jane Eyre" drugiej z sióstr Bronte. Tamten film sprawił mi niezwykłą przyjemność. Były emocje, strach, ciekawość, wzruszenie, gniew i piękne obrazy. Klasyczny, świetnie zrobiony film. No i główna bohaterka, której Mia Wasikowska nadała współczesny rys kobiety świadomej, twardej, niezależnej. Nie będę się tu rozpisywać na temat tamtej ekranizacji, zainteresowanych odsyłam do mojego wpisu, a najlepiej do kin (może raczej przed telewizory, bo w kinach już się go raczej nie obejrzy).

Inaczej postąpiła Andrea Arnold. Chyba bardziej niż na historii miłosnej zależało jej na kinie społecznym. Główny bohater Heathcliff jest w jej wersji nie Cyganem, a Murzynem przywiezionym z kolonii. Ta zamiana pewnie jest nie bez znaczenia. Ma prawdopodobnie nadać ekranizacji rys uniwersalny, współczesny. Rodzi się konflikt my, biali, stąd kontra obcy, czarny, przybysz. Tylko po co? Wszak Romowie nadal spotykają się z odrzuceniem. Ale może problem Romów w Anglii nie jest tak ostry jak na przykład we Francji? A może chodzi o to, że Romowie są niby obcy, ale jednak nasi, europejscy? Czarny Heathcliff jest kimś spoza, jak współcześni uchodźcy z krajów afrykańskich. Przygarnięty przez starego Earnshawa, jakoś tolerowany przez służącą Nelly natychmiast zostaje znienawidzony przez Hindley'a, syna swojego dobrodzieja. Pogardzają nim też Lyntonowie, od razu skreślają z powodu pochodzenia i koloru skóry. Cathy, początkowo niechętna (kiedy go pierwszy raz zobaczy, po prostu  splunie), potem się z nim zaprzyjażnia. Stopniowo przyjaźń, przywiązanie zamieniają się w uczucie, chociaż na ekranie raczej tego nie widać. Widz nieznający książki, może poczuć się zaskoczony jej zwierzeniem. Heathcliff jest w tym filmie człowiekiem, który staje się zły, bo spotkał się z nienawiścią, pogardą i lekceważeniem. Po śmierci starego Earnshawa nikt, poza Cathy, nie ma dla niego dobrego słowa, a i ona ostatecznie go zdradza. Wybiera ogładę, majątek, prestiż. Ale przecież ta ogłada to tylko pozór. Świat pokazany na ekranie jest straszny. Ludzie niezależnie od stanu i zamożności są okrutni, prymitywni, źli. Taki jest Hindley, służący Joseph, tacy są Lyntonowie. Co z tego, że mieszkają w czystym, przestronnym, bogatym, jasnym domu. To tylko lukier, politura, pod którą ukrywają prymitywną pogardę, lekceważenie i nienawiść. Ludzie są tu częścią natury. Nie przypadkiem tyle w tym filmie obrazów zabijania zwierząt: ukręcania łbów ptakom czy zającom, wieszania bezbronnych psów. Tak postępuje Heathcliff, ale i mały synek Hindleya, już zarażony nienawiścią. Brud świata ludzi podkreśla brud panujący dookoła. Prymitywna, zapuszczona posiadłość Earnshawów i wszechobecne błoto. Nie przypadkiem Cathy i Heathcliff tak często dosłownie się w nim nurzają. Tych dwoje może miałoby szansę, gdyby świat wokół był inny. Z tą warstwą filmu nie mam problemu. Zamianę Heathcliffa-Cygana na czarnego Heathcliffa mogę ostatecznie zaakceptować i zrozumieć. Nie o to mam pretensje.

O ile pierwsza część filmu jest w miarę spójna i czytelna, o tyle druga już nie. Nie bardzo można zrozumieć szarpaninę uczuciową pomiędzy niespełnionymi kochankami. Szczególnie postępowanie Katarzyny jest niejasne. Zachowuje się a to jak cierpiąca kobieta, która za późno zrozumiała swój błąd, a to jak histeryczka, a to jak złośnica mszcząca się na człowieku, którego kochała. O co ma pretensje? To ona go porzuciła. Heathcliff krąży monotonnie między dwoma domami. Bardziej rozumiemy niż czujemy, że chce się zemścić na Lyntonie i Hindleyu. A kiedy cierpiąc, tłukł wściekle głową o ściany pokoju, a potem wykopywał z grobu trumnę ukochanej, mnie wydał się raczej groteskowy niż godny litości.

Nie wzruszyłam się, nie przeraziłam, pozostałam obojętna. A klaustrofobiczny nastrój pogłębiony ciemnościami, ciasnotą wnętrz i małym ekranem (zabieg celowy) spowodowały, że ostatecznie poczułam się znużona. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty