"Belgia, Moskwa". Kobieta po przejściach.

Jakiś recenzent określił ten belgijski film mianem komedii romantycznej. To gruba przesada. O ile mogę się jeszcze zgodzić z druga częścią, to na pewno nie z pierwszą. Tak jak w "Miss Kicki", o której pisałam ostatnio, mamy tu podobną bohaterkę: dojrzałą, niepiękną, a może raczej zaniedbaną, zmęczoną życiem matkę trójki dzieci, którą niedawno porzucił mąż. Już w pierwszej scenie, w dość niesprzyjających okolicznościach Matty, tak ma na imię, poznaje sporo młodszego Johnnego, kierowcę tira. Znajomość zaczyna się bardzo niefortunnie od karczemnej awantury i bogatego repertuaru złośliwości, których sobie wzajemnie nie szczędzą. Co będzie dalej, niby możemy przewidzieć, okazuje się jednak, że nie do końca. Film przynajmniej częściowo wymyka się schematom. Jest to raczej opowieść w tonie serio o kobiecie po przejściach i mężczyźnie z przeszłością, i śledząc ich losy, nie bez emocji, wcale nie jesteśmy pewni, jak ta historia się skończy. Sytuacja z różnych względów komplikuje się i wcale nie jest oczywiste, co zrobi Matty. Trzeba pamiętać, że to nie kino hollywoodzkie, ale europejskie, więc nic tu nie jest upiększone i ucukrowane. Matty ma zmarszczki, ubiera się bardzo przeciętnie, nie zasypia ani nie budzi się w pełnym, nieskazitelnym makijażu, mieszka w zwyczajnym mieszkaniu przeciętnie urządzonym, pracuje na poczcie. Miasto, w którym toczy się akcja, też jest raczej takie sobie, ot nic nadzwyczajnego. Przed nami na ekranie rozgrywa się zwyczajna historia, taka, jaka mogłaby przydarzyć się każdemu. Nie jest to kino wielkie, ale po prostu dobre, weekendowe, ale niegłupie. Z przyjemnością przyglądałam się poczynaniom sympatycznych bohaterów. Warto zobaczyć. A jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy tych rozważań.

Muszę przyznać, że wciągnęła mnie historia Matty, a raczej jej uczuciowy dylemat. Kogo wybrać: męża, którego jeszcze kocha, ale który odszedł do innej, czy świra, Johnnego, wielką niewiadomą.

Matty wciąż kocha niewiernego męża, z sentymentem wspomina wspólne życie, raczej dostrzega w przeszłości to, co miłe, więc nic dziwnego, że chciałaby, aby do niej wrócił. Niby stawia mu ultimatum, każe dokonać ostatecznego wyboru, ale termin podjęcia decyzji wciąż przesuwa. Werner, mimo że sympatyczny, mnie strasznie irytował. To wieczny chłopiec albo może facet przeżywający kryzys wieku średniego, jak mówi jego żona. Wyprowadził się do znacznie młodszej od siebie Gail, ale wciąż kokietuje Matty, czule zapewniając ją, że stale o niej myśli. Wydaje się, że chciałby zjeść ciastko i jednocześnie je mieć. Sytuacja jeszcze się komplikuje, kiedy dowiaduje się, że jego żona zaczęła się z kimś spotykać. Odtąd zachowuje się niczym pies ogrodnika, co to sam nie zje, ale innemu nie da. Robi się zazdrosny, miesza się w związek Matty, chcąc ją za wszelką cenę zniechęcić do Johnnego. Prowokuje i jego, szukając zwady, o co zresztą nietrudno. Trzeba przyznać, że cała trójka dość łatwo poddaje się emocjom. Werner niby to w końcu się decyduje i wraca do domu, ale chyba nadal utrzymuje kontakt z Gail, o czym mogą świadczyć smsy czy telefony, które wyraźnie go mieszają. Jeśli Matty zdecyduje się na niego, wcale nie będzie mogła mieć pewności, że wszystko się ułoży. Być może szybko znowu będzie zaniedbywaną żoną.

Nie mamy wątpliwości, że z ulgą przyjęłaby powrót marnotrawnego męża, gdyby w jej życiu nie pojawił się zwariowany, sympatyczny jedenaście lat młodszy Johnny. Początkowo Matty, nie od razu przyznając się przed sobą, ma ochotę tylko się z nim przespać. Chce się przynajmniej na jeden wieczór poczuć znowu pożądaną kobietą, a nie wzdychającą, zapomnianą przez niewiernego męża żoną. Z czasem jednak Johnny coraz bardziej ją pociąga. Stanowi przeciwieństwo Wernera. Jest tylko kierowcą tira, ale kocha to, co robi, zachwyca się Matty, nie przeszkadza mu różnica wieku ani to, że ma dzieci. Myślę jednak, że najbardziej kręci ją jego spontaniczność i świrowatość, także okoliczności: namiętne sam na sam w szoferce tira. To wszystko stanowi jakąś nowość w monotonnym życiu Matty, która może poczuć się znowu niczym w czasach minionej młodości. Obserwujemy, jak się zmienia, pięknieje. Ze zgorzkniałej, smutnej, szarej myszy staje się uśmiechniętą, zadowoloną, pewną siebie kobietą. Nie idzie wcale do fryzjera, kosmetyczki czy na zakupy, a jednak staranniej się ubiera i upina włosy. Okazuje się, że mimo wieku jest jeszcze całkiem ładna. I pewnie wszystko byłoby prostsze, gdyby nie kryminalna przeszłość Johnnego i jego skłonność do agresji. Stąd dylemat Matty: pójść za głosem serca i zaufać kochankowi czy wybrać małżeńską stabilizację i pozwolić wrócić mężowi. Niespodzianka, nowość, ale i niepewność kontra życie stare, przewidywalne, ale spokojne. W pewnym momencie jest już na tyle zmęczona emocjonalną huśtawką, że marzy tylko o spokoju u boku  dzieci, bez mężczyzn. Z całej trójki tylko Johnny wie, czego chce. Zależy mu na Matty, która nieoczekiwanie nadała sens jego samotnemu życiu, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało.

Bo taki jest  ten film: pokazuje sytuacje banalne, zwyczajne, ale bardzo prawdziwe. Rozterki bohaterów nie są wydumane, życie często się tak właśnie komplikuje i wcale niełatwo dokonać wyboru, który może zaważyć na dalszym życiu, a na pewno na najbliższej przyszłości. I nigdy nie będziemy wiedzieli, co utraciliśmy, odrzucając jedno na rzecz drugiego. Zawsze już będziemy zadawać sobie pytanie: co by było gdyby, nawet wtedy, kiedy wybór okaże się słuszny. Prawdziwe są również uczuciowe dylematy, niepewność własnych uczuć: czy kochamy kogoś, z kim łączy nas wspólna przeszłość i dobre wspomnienia, czy też tego nowego, który w naszym życiu się dopiero pojawił. Z zainteresowaniem śledziłam uczuciową burzę, która rozpętała się w życiu Matty. Kiedy ostatecznie porzuciła męża, odczułam satysfakcję. Kiedy wybrała Johnnego, ucieszyłam się, bo nie ukrywam, że to jemu kibicowałam. Cóż, i mnie uwiódł ten sympatyczny, bezpośredni, spontaniczny świr. I wyjątkowo nie przeszkadzało mi szczęśliwe zakończenie, tym bardziej, że jest wielce prawdopodobne, iż to szczęście tylko chwilowe, wszak Johnny bywa nieobliczalny. Kiedy jednak rozważam rzecz na chłodno, zdroworozsądkowo, myślę, że Matty powinna odprawić obu: i niewiernego męża, i gwałtownika Johnnego, a już na pewno nie wprowadzać go do swojego domu.

Na koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o tym, co w tym filmie zwróciło jeszcze moją uwagę.

Niezwykle sympatyczna, przyjacielska, otwarta relacja między matką i najstarszą córką, siedemnastolatką. Niby się kłócą, niby mają do siebie pretensje, ale to tylko chwilowe. Szybko okazuje się, że świetnie potrafią ze sobą rozmawiać i wzajemnie się wspierają. Matka niczego nie ukrywa, niczego nie udaje, nie jest też do końca pobłażliwa, potrafi powiedzieć prawdę i wymagać. Zastanawiam się tylko, na ile powszechna jest w tamtym społeczeństwie taka reakcja jak Matty na wieść o tym, że córka jest lesbijką. Początkowo jest zaskoczona, ale szybko akceptuje ten fakt, właściwie nie przeżywa żadnych wstrząsów. Może też dlatego łatwiej się im porozumieć, bo obie w tym samym czasie dokonują niestandardowych wyborów: matka wiąże się z dużo młodszym facetem (oczywiście nikogo nie dziwi związek jej męża z dużo młodszą partnerką), a córka z dziewczyną.

Druga sprawa, która mnie przyjemnie zaskoczyła, to otwartość wszystkich bohaterów. Tu nikt niczego nie ukrywa, przed nikim, niczego nie udaje. Możliwe są spokojne kontakty Matty z prawie byłym mężem, możliwe są jego kontakty z dziećmi, możliwe jest spotkanie Wernera i Johnnego, co, jak wiemy, nie zawsze dobrze się kończy. I znowu zastanawiam się, na ile to powszechne w Belgii. Czy to raczej norma, czy wyjątek?

Nie ukrywam, że ten film odbierałam dość emocjonalnie: kibicując jednym, złoszcząc się na innych, wczuwając się w sytuację bohaterki. Mądry, przyjemny, sympatyczny film.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty