Pierwsze sceny filmu to pięćdziesiąte urodziny Marii. Pełno gości ( w Ameryce Południowej urodziny to ważne święto, na którym gromadzi się cała rodzina łącznie z ciotkami, wujkami, kuzynami i innymi pociotkami). Właściwie nie widzimy gości, jeśli już to raczej ich nogi, kolana czy ręce. Słyszymy gwar, przelotne rozmowy. Kamera pokazuje kuchnię, talerze, potrawy, stoliki, podłogę, na którą spadnie rozbity półmisek. Tak uczestniczy w swoich urodzinach Maria, która mimo że jest jubilatką, jak to często bywa, pełni tu rolę raczej służącej. To z jej perspektywy oglądamy przyjęcie, a jej perspektywa jest właśnie taka. Właściwie dopiero kiedy zdmuchnie świeczki na torcie, zyskamy pewność, że to na pewno jej urodziny. Czy jest zła i nieszczęśliwa? Nie wygląda, najwyżej trochę zmęczona. Podobnie mija jej każdy dzień: nie pracuje, jest gospodynią domową, żeby nie powiedzieć kurą domową. Kiedy zacznie odwiedzać Roberto, aby wspólnie z nim przygotowywać się do turnieju, początkowo bliżej jej będzie do jego służącej niż do niego. Miałam wrażenie, że krępuje ją, kiedy jest obsługiwana przez kobietę, z którą w jakimś sensie dzieli los. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo się ożywia, kiedy może podać jej przepis na ciasteczka, które upiekła i przyniosła!
Trudno powiedzieć, aby Maria była źle traktowana przez swoich domowników. Nic z tego. To sympatyczni ludzie, a nie toksyczne potwory! Mąż prawi jej komplementy, daje kwiatki, nawet kiedy zajęta przygotowaniami do turnieju zapomni o zakupach, usłyszy tylko delikatny wyrzut, a nie wykrzyczane w złości pretensje. Również seks, którego sceny przypominają stereotypowe wyobrażenia o typowym seksie małżeństwa z długoletnim stażem, nie sprawia jej przykrości. Nie wygląda na rozczarowaną. Zresztą seks z Roberto różni się tylko stopniem namiętności i tym, że zamiast piżamy i nocnej koszuli mają na sobie ubrania. Zmierzam do tego, że, o czym wspominałam we wstępie, Maria nie jest kobietą nieszczęśliwą. Może dlatego realizacja nieoczekiwanie uświadomionej pasji to nie bunt, nie gwałtowny przewrót, który wywraca jej życie do góry nogami, ale powolne odkrywanie przyjemności i dążenie do celu. Spotkania z Roberto trzyma w tajemnicy, ale mimo tego trenuje z nim regularnie. Nie od razu przyzna się, że bierze udział w turnieju, jakby chciała oswoić rodzinę stopniowo ze swoją nową pasją. Nigdy zresztą nie powie im całej prawdy, kluczy tak, iż można odnieść wrażenie, że to turniej indywidualny. Ta taktyka okazuje się skuteczna: nikt nie ma do niej pretensji o udział w zawodach, gdy zwycięży, wszyscy będą jej gratulowali, a kiedy poprosi, aby pomogli jej wygospodarować w domu niewielkie pomieszczenie, w którym będzie mogła oddawać się swojej pasji (Roberto ma wspaniały pokój z ogromnym, specjalnie skonstruowanym stołem), nikt jej nie wyśmieje, nie uzna za dziwaczkę. Mąż i synowie ochoczo rzucą się do wynoszenia gratów z pokoju, który dotąd służył jako magazyn niepotrzebnych, zapomnianych sprzętów. A ile będzie przy tym wspólnej zabawy i radości!
Sielanka? Jednak nie do końca. Maria zyskuje pasję, akceptację i szacunek rodziny, ale z czegoś rezygnuje: nie wykorzysta nagrody, nie pojedzie na turniej do Niemiec, nawet nie podejmie próby, jakby z góry wiedziała, co może osiągnąć, a czego nie. Sama wyznacza sobie granice. Ale czy chodzi tylko o turniej, czy może o budzące się uczucie do Roberto? Czy gdyby nie to, zdecydowałaby się walczyć o wyjazd do Niemiec? Niewykluczone, że nie napotkałaby jakiegoś wielkiego oporu. Być może Maria po prostu przewiduje, czym mogłyby się skończyć jej dalsze spotkania z Roberto. Wybiera rodzinę, męża, a nie namiętny, szalony romans, który nie wiadomo, co przyniesie. Jak często w życiu. Być może, tak jaki i widz, zdaje sobie sprawę, że niewiele wie o swoim partnerze do puzzli. Jest prawdopodobne, że, tak samo jak teraz z nią, kiedyś romansował z Carmen, z którą startował w poprzednich turniejach. Decyzja wydaje się być stanowcza i przemyślana, jak wszystko, co robi Maria, ale okupiona cierpieniem. Kiedy wraca z ostatniego spotkania, płacze. W ostatniej scenie filmu widzimy ją jednak, jak siedzi zadowolona na trawie przed letnim domem należącym do rodziny. Pojechała, aby samodzielnie dopilnować sprzedaży działki, zastępując zajętego męża. Być może jeszcze niedawno nie zdobyłaby się na to. Straciła uczucie(?), przelotny romans(?), namiętność(?), zyskała samodzielność.
Ale puzzle dla Marii to nie tylko turniej, rywalizacja i spotkania z Roberto. To przede wszystkim zachwyt nad obrazkiem, który się układa, to wyraz piękna, tajemnicy, odkrycia innego, odległego świata: czy to będzie symbolizująca zamierzchłą przeszłość piękna Nefretete, czy Toskania, czy delfin. Może też dlatego zrezygnowała z dalszego udziału w turnieju, bo chce układać po swojemu, ciesząc się nie tylko zagadką, ale też urodą obrazu? Maria wkracza w świat puzzli, niczym bohaterka jakiejś baśni do tajemniczego pałacu pełnego skarbów. Wystarczy popatrzeć, jak przygląda się Nefretete, jak wchodzi do sklepu z puzzlami, jak z zachwytem i niemal nabożnie podziwia tysiące pudełek, które wyłaniają się w kolejnych salkach, jak wreszcie z rozkoszą i niezwykle delikatnie dotyka pojedynczych kartoników, jak je powoli waży w dłoniach, przesypuje między palcami. Nawet korony drzew, pod którymi przechodzi, przypominają puzzle. A wszystkiemu towarzyszy muzyka znakomicie podkreślająca tę baśniowość. Podobnie zresztą odkrywa należący do Roberto dom, który też w pewnym sensie przypomina piękny pałac.
I ostatnia sprawa, na którą chciałabym zwrócić uwagę. Wspomniałam we wstępie, że to nie tylko film o dojrzałej kobiecie, która odkrywa pasję i wybija się na rodzinną samodzielność, ale też obraz rodziny. Pisałam już tu trochę o tym, więc teraz jeszcze o jednym aspekcie tego rodzinnego portretu. Maria realizuje swoją pasję i postępuje po swojemu, a jednocześnie oburza się na młodszego syna, który chce spełnić marzenia i wyruszyć na półroczną wędrówkę po Indiach. Chciałaby, aby postąpił jak większość: dokończył studia, a za pieniądze ze sprzedanej działki kupił mieszkanie. To ojciec, a nie ona, godzi się na jego plan. Ale ten sam ojciec nie rozumie starszego syna, który woli być urzędnikiem niż pracować w rodzinnym biznesie. Tak bywa: realizując siebie, jednocześnie odmawiamy prawa do samodzielnej drogi innym i to nie dlatego, że jesteśmy złośliwi, ale po prostu inaczej wyobrażamy sobie ich szczęście. Z miłości i troski zabieramy im prawo do błędów i realizacji siebie. Każdy powinien iść własną drogą, rodzina wcale na tym nie ucierpi, zdaje się mówić reżyserka. Każdy jest indywidualnością, a my często nie potrafimy tego dostrzec. Maria układa puzzle, jej mąż ćwiczy tai chi, młodszy syn stał się wegetarianinem i pragnie pojechać do Indii, a starszy też chce iść swoją drogą.
Proszę, ile można odnaleźć w tym kameralnym, argentyńskim filmie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz