Przy okazji Orłów 2010.

W poniedziałek przyznano Polskie Nagrody Filmowe Orły 2010. Nie chcę komentować nagrodzonych filmów, tyle już o nich pisano, ale przy tej okazji pomyślałam o dwóch, które nagród nie zdobyły, nie miały też chyba żadnych nominacji, a na mnie zrobiły duże wrażenie, mogę powiedzieć, że mocno je przeżyłam. Wcale nie uważam, że na wyróżnienia zasługują, szczególnie, że w tym roku konkurencja była ostra, ale czasem zdarza się, że taki niekoniecznie doskonały film poruszy w nas jakąś czułą strunę. Tak właśnie było w tym wypadku. Które to filmy? "Zero" Pawła Borowskiego (o nim sporo i dobrze pisano po festiwalu w Gdyni) i "Wino truskawkowe" Dariusza Jabłońskiego (mniejszy rozgłos, ale znam wielu entuzjastów, czytałam też pochlebne recenzje).

Te dwa pozornie tak odległe filmy mają wspólny mianownik: to opowieści o samotności. Poza tym wszystko je różni. Akcja "Zera" toczy się w ciągu jednej doby w wielkim mieście (długo byłam przekonana, że to Warszawa, ale nazwa nigdy nie pada, a zdjęcia kręcono nie tylko w stolicy). Przez ekran przewija się mnóstwo bohaterów, często bezimiennychJest trochę tak jak w grze w berka: postacie mijają się przypadkiem  gdzieś na ulicy, w biurowcu, w knajpie, a kamera, i my razem z niązmienia obiekt obserwacji i podąża za kimś innym. Niektórych spotykamy częściej, inni przewiną się przez ekran raz czy dwa. Wszyscy w biegu, w ruchu, w samochodach, w nieustannej wędrówce z miejsca na miejscew pogoni za nie wiadomo czym. Ten pęd podkreśla jeszcze agresywna muzyka Adama "Burzy" Burzyńskiego. Z  filmu aż zieje chłodem, samotnością, brakiem porozumienia, bohaterowie krzywdzą sie wzajemnie, wyrządzają zło, nieraz z chłodną premedytacją. Mało tu optymistycznych historiichyba tylko jedna ma szansę na szczęśliwy finał, chociaż i ona zaprawiona jest goryczą.

Inaczej jest w "Winie truskawkowym", którego scenariusz powstał na podstawie "Opowiesci galicyjskich" Stasiuka. Akcja toczy się w zapomnianej przez Boga i ludzi wiosce gdzieś w Beskidzie Niskim. Przyglądamy się galerii odrażających, zapijaczonych typów, ale patrzymy na nich z rosnącą sympatią. Ci prości ludzie skrywają często dramaty na miarę szekspirowskiej tragedii, targają nimi namiętności tak wielkie, że prowadzą aż do zbrodni. Z pozoru prości odczuwają głęboko swoją, często ukrytą, tęsknotę za tymi, którzy ich opuścili. Życie dokopało, ale cóż począć, trzeba dalej ciągnąć swój los. Tu znamienne są dwie sceny: Wigilia, którą razem spędzają trzej (albo czterej) faceci odświętnie odziani w białe koszule, jak przystało na święto. I druga: dialog, a właściwie monolog, jaki toczy z figurką ukrzyżowanego Chrystusa bohater grany przez Mariana Dziędziela. Cytuję z pamięci: "Ty tu tak sobie wisisz, a my musimy się męczyć." (a może "...a o nas zapomniałeś"). To nie jedyna taka perełka. Film mimo smutku, a nawet beznadziei, niesie jednak ukojenie, oczywiście nie amerykański happy end. Jego kwintesencją jest wypowiedziane przez któregoś z bohaterów zdanie: "Ale żyć, k ..., trzeba." (znowu cytat z pamięci). Do tego kilku świetnych aktorów (Maciej Sthur, Robert Więckiewicz, Cezary Kosiński, Mieczysław Grąbka i z importu Jirzi Mahaczek). Jeszcze jedna uwaga dla tych, którzy znają prozę Stasiuka: scenariusz filmu upiększa, a właściwie ubaśniawia, rzeczywistość, inaczej niż książka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty