Lubię, kiedy moje lektury układają się w cykle. Zwykle wychodzi to przez przypadek - przeczytam coś i zaraz przypominam sobie, że mam w czeluściach mojego ukochanego czytnika książkę, która jakoś z tą ostatnio przeczytaną koresponduje, więc natychmiast po nią sięgam.Nieraz tuż pod powierzchnię, innym razem naprawdę głęboko. Podobnie było i teraz. Gdy tylko skończyłam "Nie zdążę" Olgi Gitkiewicz, reporterską relację o tym, jak w Polsce rozłożono na łopatki transport publiczny w imię neoliberalnej wiary, że każdy zadba o swoje komunikacyjne potrzeby sam, kupując samochód, natychmiast sięgnęłam po książkę Magdaleny Okraski "Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu" (Trzecia Strona 2018). A usłyszałam o niej całkiem niedawno w audycji radiowej przy okazji jakiejś rozmowy poruszającej podobne problemy. Bo książka Magdaleny Okraski, etnografki, nauczycielki, działaczki społecznej, opowiada, jak wskazuje tytuł, o Zagłębiu. O jego historii sięgającej drugiej połowy XIX wieku, potem o czasach PRL-u, a wreszcie o tym, jak żyje się tam dziś po transformacji. Autorka doskonale wie, o czym pisze, bo sama mieszka w Zawierciu, mieście doskonale nijakim, niewidocznym, mieście, gdzie nic się nie dzieje, gdzie zlikwidowano większość zakładów przemysłowych, których było tam kilkanaście, mieście, z którego większość młodych chce wyjechać. "Ziemia jałowa" to nie tylko historia Zawiercia, ale i innych zagłębiowskich miast - Sosnowca czy Dąbrowy Górniczej.
Książka Magdaleny Okraski łączy w sobie dwie opowieści. Z jednej strony uniwersalną - o miastach, których cały krwioobieg był ściśle spojony z jednym, czasem kilkoma zakładami pracy, które w czasach transformacji zlikwidowano, doprowadzono do upadku, po których dziś zostały tylko popadające w ruinę budynki śmiało zawłaszczane przez bujną zieleń. Z tej perspektywy mogłaby to być więc Historia każdego innego miasta mającego podobną historię, a takich miast w Polsce znaleźć można wiele. Ale jest jeszcze perspektywa druga - zagłębiowska. Bo "Ziemia jałowa" to jednocześnie fascynująca opowieść o Zagłębiu, które laicy bardzo często mylą ze Śląskiem. A przecież to zupełnie inny region, chociaż oddziela go od Śląska tylko rzeka Brynica. Być może z tej różnicy zdają sobie sprawę ci, którzy słyszeli o odwiecznym konflikcie śląsko-zagłębiowskim.
Autorka zaczyna więc od próby ustalenia, gdzie właściwie przebiegają granice Zagłębia. Okazuje się, że nie jest to wcale takie proste, bo inaczej widzą ten region geografowie, inaczej historycy czy etnografowie. I ta perspektywa - zagłębiowska - systematycznie przewija się przez dominującą opowieść o marazmie i powolnym rozkładzie Zawiercia, Sosnowca czy Dąbrowy Górniczej. Czytelnik dowie się, jak te miasta powstawały, wchłaniając w siebie okoliczne wioski wraz z rozrastaniem się przemysłu - kopalń, hut i zakładów włókienniczych (o tych ostatnich nie miałam pojęcia). O historii największych fabryk w regionie, o czasach ich świetności i upadku. O biedzie w okresie wielkiego światowego kryzysu lat trzydziestych XX wieku. Ale też o różnej niż śląska architekturze, odrębnych obyczajach, innym słownictwie, chociaż to ostatnie nigdy nie było tak silne jak gwara śląska (albo język śląski, jak chcą niektórzy), a w czasach PRL-u roztopiło się w polszczyźnie ogólnopolskiej, co spowodowane było napływem ludzi z całego kraju szukających pracy w Zagłębiu, na Śląsku zresztą też. A praca leżała tu wtedy na ulicy.
Jakże wszystko się zmieniło w czasach transformacji. Jedne zakłady zamykano albo prywatyzowano, inne bankrutowały, jeszcze inne stopniowo ograniczały produkcję, walczyły o przetrwanie z, najczęściej, marnym efektem. Ludzie tracili pracę, wyjeżdżali, ubożeli, a za tym szła degradacja miast, szczególnie ich centrów, gdzie zamykano sklepy, restauracje, kawiarnie. I nic nowego na to miejsce nie powstawało, bo nie miało dla kogo. Nie znajdziemy tu galerii handlowych, hipsterskich lokali, kin, domy kultury nie przypominają już samych siebie z czasów świetności. Runęło wszystko. Jeśli dziś bezrobocie jest mniejsze, to nie jest to zasługą jakichś specjalnych działań samorządów czy władzy centralnej, ale demografii. (Dziś to czas sprzed pandemii, o niskim bezrobociu możemy zapomnieć.) Miasta się kurczą, w ostatnich latach wiele osób odeszło na emeryturę, a młodych jest coraz mniej. Dlaczego tak się stało? Skąd ten upadek i brak perspektyw? Bo wszystko tu, cała infrastruktura, także mieszkaniowa i kulturalna, była ściśle związana z tymi wielkimi zakładami pracy. Kiedy przestały istnieć, upadały także będące ich własnością domy kultury, a w nich kina, niepewny stał się los zakładowych osiedli.
Magdalena Okraska dużo miejsca poświęca degradacji kultury. Nie ma kin, a kiedyś w Zawierciu było ich kilka, domy kultury karleją, do Katowic, gdzie sytuacja jest całkiem inna, niby niedaleko, ale niewielu stać na tamtejsze rozrywki, a bywa, że i nie bardzo na bilet. Nie ma co robić w czasie wolnym. Jakiej degradacji uległa oferta kulturalna, uświadamia autorka porównując stan dzisiejszy nie tylko do czasów PRL-u, ale także do Polski przedwojennej. Różnicę szczególnie jaskrawo uświadamia zestawienie cen biletów do kina. Gdyby zachować takie same proporcje cen żywności do cen biletów, to te ostatnie kosztowałyby dziś cztery czy pięć złotych (z powodu zawodnej pamięci mogłam trochę niedoszacować, ale niewiele).
Chociaż książka w dużej części dotyka spraw, które najczęściej powodują ziewanie, to napisana jest bardzo interesująco. Po pierwsze dlatego, że autorka stosuje płodozmian - raz pisze o historii, raz o problemach społecznych, innym razem zagłębia się w opowieść o czasach świetności i upadku jakiegoś zakładu pracy, czasem skupia się na obyczajowych ciekawostkach. Ale jest jeszcze powód drugi - Magdalena Okraska bardzo zajmująco i obrazowo opowiada. Szczególnie fascynowały mnie te fragmenty książki, w których autorka snując się po dawnych robotniczych dzielnicach, zrujnowanych fabrykach, osiedlach mieszkaniowych, po centrach miast, pisze o tym, co widzi. A robi to tak, że nie mogłam się od książki oderwać. Nie znam tych miejsc, nigdy w nich nie byłam, ale dzięki opisom mogę je sobie doskonale wyobrazić i poczuć ich klimat.
Jeśli coś mi przeszkadzało, to bezkrytyczna krytyka zamykania kopalń. Przynajmniej ja tak odebrałam stanowisko autorki, nie dopatrzyłam się żadnego zniuansowania. Rozumiem, jak skomplikowana jest sytuacja, rozumiem tragedię ludzi, dla których kopalnia była czymś więcej niż tylko miejscem pracy, rozumiem, że potrzebny jest jakiś plan stopniowego odchodzenia od węgla, a takiego planu nie ma, ale uważam, że w czasach katastrofy klimatycznej, która gwałtownie przyspiesza, takie bezkrytyczne spojrzenie na problem jest anachroniczne. I nie wiem, czy tłumaczy je fakt, że książka została wydana w roku 2018.
Poza tym bardzo się cieszę, że "Ziemię jałową" przeczytałam. Wprawdzie problemy społeczne wynikające z transformacji, które opisuje Magdalena Okraska, nie są dla mnie odkryciem, ale już opowieść o Zagłębiu, o szczegółach, konkretach jak najbardziej. Cóż, należę do tej nawróconej grupy, która kiedyś bezkrytycznie zachłysnęła się transformacją, nie dostrzegając jej negatywnych skutków. Dziś widzę je doskonale, co nie znaczy, że uważam, iż wszystkie te kopalnie i huty miałyby pozostać nietknięte. Ale nawet jeśli część z nich, może nawet większa, była z różnych względów skazana na zagładę, to na pewno nie w tak bezwzględny sposób bez oglądania się na skutki społeczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz