Leopold Tyrmand "Dziennik 1954"

Niby niedawno, ale w zupełnie innej epoce, epoce sprzed koronawirusa, obejrzałam w kinie "Pana T.", film Marcina Krzyształowicza, oparty na kilku miesiącach z życia Leopolda Tyrmanda. Zachwyciłam się nim, czemu dałam wyraz w jednej z moich notek, i nabrałam wielkiej ochoty, aby sięgnąć po prozę pisarza, której dotąd nie czytałam. Oczywiście słyszałam o Tyrmandzie, bo to przecież legenda literatury, ale żadnej z jego książek nie znam. I tu pojawia się wątpliwość. Legenda na pewno, ale czy literatury? Czy może raczej legenda kultury, może nawet popkultury? Bo jak przetrwał w zbiorowej pamięci? Jako barwny ptak siermiężnej epoki stalinowskiej, wielbiciel i promotor jazzu - świetnie pokazała to Magdalena Grzebałkowska w biografii Krzysztofa Komedy, "Komeda. Osobiste życie jazzu". Co zostało z jego literackiego dorobku? Po obejrzeniu filmu, który tak mocno na mnie podziałał, przeczytałam kilka tekstów o Tyrmandzie, także o jego twórczości. Wszyscy wskazują na "Dziennik 1954", zawsze pojawia się też "Zły", ale właśnie jako dzieło popkulturowe, świadectwo pewnej epoki. Co do pozostałych książek Tyrmanda zdania są podzielone. Ktoś docenia "Życie towarzyskie i uczuciowe", chociaż większość jest przeciwnego zdania, ktoś wybiera "Filipa", z którym jest podobnie. Nie ma zgody. Dlatego chcąc przeczytać coś, a nie mając czasu na wszystko, wybrałam pewniaki - "Dziennik 1954" (Wydawnictwo MG 2015) - właśnie skończyłam, i "Złego" - czeka w kolejce.

"Dziennik 1954" to zapis trzech miesięcy 1954 roku. Zaczyna się pierwszego stycznia, urywa dosłownie w połowie zdania drugiego kwietnia. Dlaczego? To wyjaśnia Tyrmand w króciutkim posłowiu - pisał wieczorem, zmęczony odłożył z myślą, że wróci następnego dnia, ale właśnie wtedy podpisał z Czytelnikiem umowę na "Złego". Rozmowy w tej sprawie toczył od dawna, czego śladów w "Dzienniku" nie ma, bo, jak wyjaśnia, nie chciał zapeszyć, bał się, że i tym razem z jego planów nic nie wyjdzie. Zaczął pracę nad "Złym", który przyniósł mu upragniony sukces i sławę, a do swoich zapisków nigdy więcej nie wrócił. 

Z "Dziennikiem" wiąże się jeszcze jedna historia - kiedy wyszedł po raz pierwszy w roku 1980, wielu znających Tyrmanda uważało, że powstał później, że nie są to zapiski prowadzone na bieżąco, że tamtego Tyrmanda nie stać było na tak dojrzałą książkę. Wątpliwości i spory trwały, aż Henryk Dasko, znawca jego twórczości, odnalazł w amerykańskich archiwach zdeponowany oryginał. To ucięło dyskusję.

Co znajdziemy w "Dzienniku 1954"? Oczywiście zapis codzienności, refleksje, rozmyślania, ale nie tylko. Tyrmand, który nie chciał iść na żadne koncesje z władzą - po kolei wylatywał z wszystkich redakcji, w których pracował, a Tygodnik Powszechny, ostatnie miejsce jako takiego wolnego słowa, gdzie znalazł schronienie, został zlikwidowany i przejęty przez PAX, o wydaniu czegokolwiek bez pójścia na daleko idące ustępstwa również mowy nie było - nie tylko ledwo wiązał koniec z końcem, ale nie miał też przed sobą żadnych perspektyw zawodowych. A on tak bardzo chciał pisać, tak bardzo marzył o rozwoju, o wydaniu książki, o sukcesie, o uznaniu. Pisanie dziennika to akt rozpaczy, ujście dla twórczej energii i ostatni szaniec oporu. Skoro nie da się inaczej, to trzeba tak - pisać, pisać, pisać, choćby do szuflady. Dlatego w "Dzienniku 1954" znajdziemy też wspomnienia Tyrmanda z czasów wojny, z lat powojennych, opowieści o kobietach, z którymi był krócej lub dłużej związany, historie znajomych i przyjaciół oraz wiele innych wspominkowych opowieści. Jednym słowem jest to połączenie klasycznego dziennika ze wspomnieniami. 

Ale najmocniej wybrzmiewa w "Dzienniku 1954" rozpacz z powodu traconych szans, upływającego czasu, w którym nic się nie dzieje, poczucie bezsensu, bezradność. 
... codziennie przegrywam codzienność ... Chandra, dodupizm i poczucie klęski. Prywatny katastrofizm. Mam blisko trzydzieści trzy lata i gniję ...., .....prawdziwą samotnością człowieka jest samotność wobec losu, a nie innych ludzi.
Chcę żyć. Życie to udział w epoce, praca, kształtowanie swego czasu w każdym dostępnym wymiarze, to tworzenie ludzkich wartości i pozostawianie ich po sobie. (...) Nie pogardziłbym także ozdobami - powodzeniem, materialnym osiągnięciem, pięknymi przedmiotami wokoło, komfortem, podróżami, zasłużonym wypoczynkiem, darami przyrody.
Po prostu nie ma mnie. Wszystko dlatego, że chcę w moim kraju żyć, myśleć i pracować tak, jak uważam za słuszne. Za to płacę nieprawidłowością istnienia i zakazem rozwoju.
To garść cytatów, jakie wypisałam w trakcie lektury. 

Tyrmand zdawał sobie sprawę z mizerności swojego gestu odmowy i oporu, z jego nieważności. Wiedział, że nikt go nie zauważy. Ten gest ważny był dla niego. Dużo pisze o spotkaniach i rozmowach z przyjaciółmi, którzy są w podobnej sytuacji - nie mają pracy, nie chcą iść na układy z władzą. Szczególnie często na łamach dziennika przewijają się Zbigniew Herbert i Stefan Kisielewski. Ten pierwszy niezłomny jak Tyrmand, nie decyduje się na wydawanie swoich wierszy, ima się rozmaitych nisko płatnych prac w dziwnych instytucjach, aby jakoś przetrwać. Ten drugi, często krytyczny wobec Tyrmanda, potrafi mu wytknąć niekonsekwencje w jego postawie, pokazuje złudność oczekiwań. Warto zacytować za Tyrmandem słowa Kisiela.
... cała Polska jęczy w kieracie komunizmu, męczy się i cierpi, a ty żyjesz jak dandys. Pieniędzy potrzebujesz niewiele, nie masz żadnych obowiązków, nie upadasz pod najcięższym dziś brzemieniem utrzymywania rodziny. Korzystasz z tego, co w komunistycznej Polsce najlepsze, mieszkasz w Warszawie, jedynym wielkim mieście w tym kraju, cieszysz się względnym komfortem, na jaki komunizm stać, oglądasz filmy niedostępne reszcie społeczeństwa, rozczytujesz się w przemycanych z zagranicy, zakazanych książkach. Dostępne masz teatr, kobiety, sport w stołecznym gatunku. 
 I dalej dowodzi Kisiel, jak drażni wielu taka pięknoduchowska postawa Tyrmanda, jego potępianie wszystkich, którzy dokonali innego wyboru.  
I kogo tak cenzurujesz, o kim wyrokujesz? O tych biednych, zahukanych otępiałych pisarzach i artystach, którzy ulegli komunizmowi albo ze strachu, albo z głupoty, albo z życiowych konieczności, by wyżywić dzieci, a teraz uginają się, jak cała Polska, pod ciężarem swego lub cudzego błędu, zaszczuci wymaganiami oprawców. 
I na koniec swej tyrady zauważa Kisiel: Twoją klęską jest, że wydaje ci się, jakoby życie przerwało swój bieg wraz ze zwycięstwem komunistów. Świat stanął ci w miejscu, cóż za fatalne złudzenie! Czekasz, aż wróci twoja normalność w twojej Warszawie, cóż za kompletna bzdura! 

Zacytowałam tak obszernie słowa Stefana Kisielewskiego, podkreślam - przyjaciela Tyrmanda, z kilku powodów. Nie chcę, aby powstało mylne wrażenie, że Tyrmand tylko cierpi i cierpi. Dziennik jest dowodem, że stara się prowadzić w miarę normalną egzystencję. Dużo na jego łamach śladów urody życia - kobiet, ciuchów, które go wyróżniają spośród szarego tłumu, stać go na żart i ironię. Poza tym słowa Kisiela pokazują, jak trudna i złożona była sytuacja, jak trudnych trzeba było dokonywać wyborów, do jakich kompromisów zmuszało życie, szczególnie jeśli się miało na utrzymaniu rodzinę. No i narastająca świadomość, że inaczej nie będzie. Co prawda w "Dzienniku" pobrzmiewają jeszcze echa powszechnego w latach powojennych czekania na kolejną wojnę, która jest dla Polski jedyną nadzieją na wyzwolenie, ale to Kisiel miał rację. Innego życia miało jeszcze długo nie być. Trzeba też przyznać, że Tyrmand nie jest w ocenach postaw swoich znajomych ze światka artystycznego bardzo bezwzględny. Pastwi się tylko nad najbardziej cynicznymi karierowiczami, dla innych, chociaż nie podziela ich wyborów, ma zrozumienie i życzliwość.

Pisze też Tyrmand o strachu. Dzisiaj czytając "Dziennik 1954", możemy nie zdawać sobie sprawy, jakiej odwagi wymagało to pisanie. Gdyby jego zapiski, w których nie krył swojej nienawiści do porządków panujących w Polsce, do panującego ustroju, do władzy, do polityki kulturalnej, wpadły w niepowołane ręce, Tyrmand pewnie zapłaciłby za to nie tylko zakazem wydawania, brakiem pracy, ale pewnie więzieniem.   

A poza tym jest "Dziennik 1954" barwną opowieścią o życiu Tyrmanda, świadectwem tamtych lat. Przykuwają opisy częściowo jeszcze zrujnowanej Warszawy, znakomita jest relacja z podróży pociągiem z Warszawy do Krakowa i z powrotem. Ile w tych fragmentach wspaniałych obserwacji! Warto wspomnieć, że na podróż, która go słono kosztowała i wymagała wielu trudów, zdecydował się tylko po to, aby spotkać się z jedną z tych kobiet, z którymi miał jakiś przelotny romans. Taki właśnie jest jego "Dziennik". No i muszę wspomnieć jeszcze o czymś - w tych zapiskach przewija się Bogna, dziewczyna, której udzielał korepetycji do matury i z którą łączył go romans. Im dalej w dziennik, tym mniej jej na jego kartach. Jeśli coś mnie zdziwiło, to fakt, że Tyrmand prawie zupełnie nie pisze o jazzie. Gdybym nie wiedziała, że był miłośnikiem i propagatorem tej muzyki, poświęcił jej przecież nawet książkę, po przeczytaniu "Dziennika 1954" nie miałabym o tym pojęcia.

I na koniec jeszcze jedno. Dlaczego po zapiski Tyrmanda sięgnęłam dopiero teraz, a nie bezpośrednio po obejrzeniu filmu "Pan T."? Skłoniła mnie do tego lektura biografii Marii Jaremy, o której ostatnio pisałam. Te same czasy, podobny stosunek do powojennej rzeczywistości. Chciałam pozostać w klimacie. Obie książki polecam.

PS.Tyrmand w jednym z fragmentów pisze o pladze tamtych czasów - gruźlicy. Jak bardzo znajomo brzmi ten passus. Służba zdrowia, która nie radzi sobie z epidemią. Prątkujący nierokujący wyleczenia wyrzucani są ze szpitali, chodzą i zarażają. Lekarz do pacjenta, któremu nie chce dać zwolnienia z powodu nacieku w płucu: Gdybym miał pana zwolnić, ćwierć Polski miałoby prawa domagać się sanatorium. Nie wiem sama, czy to pocieszające, czy raczej przerażające. Niby nic nowego, wszystko już było, ale z drugiej strony, tyle lat minęło, a problemy podobne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty