Zeruya Shalev "Co nam zostało"

Po przeczytaniu zbioru reportaży "Polanim" o Polakach w Izraelu autorstwa Karoliny Przewrockiej-Aderet zapragnęłam pozostać jeszcze w izraelskich klimatach, dlatego z głębin mojego czytnika wygrzebałam kolejną powieść jednej z moich ulubionych pisarek Zeruyi Shalev - "Co nam zostało" (W.A.B. 2013; przełożyli Anna Halbersztat, Bartosz Kocejko). Kto zna książki izraelskiej pisarki, ten wie, czego się spodziewać. Dostaniemy tu to wszystko, co tak u niej lubimy (albo czego nie trawimy). Historię rodzinną, relacje miłosne, kryzys małżeństwa, splątanie ludzkich losów i bardzo, bardzo gęstą narrację, właściwie bez dialogów, często uciekającą gdzieś w rejony fantasmagorii za sprawą bohaterów, których myśl czasem zmierza w takie rejony. Użyłam słowa właściwie, bo dialogi są, ale niewyodrębnione. A jednocześnie jest to proza jak najbardziej realistyczna, mocno osadzona w historii i codzienności Izraela. Bohaterowie, na pierwszym planie zawsze bohaterki, pokazani są w momencie kryzysu emocjonalnego i życiowego. Muszą coś  przewartościować, zmienić, podjąć jakieś ważne decyzje, na co nie zawsze mają siłę. Pakują się w problemy, postępują z naszego punktu widzenia nieracjonalnie, dziwnie, miotają nimi jakieś, najczęściej uczuciowe, obsesje. To jednocześnie proza bardzo psychologiczna, taki emocjonalny rollercoaster. Zawsze, kiedy czytam powieści Shalev, tak to odczuwam. Jakbym wpadła do uczuciowej wirówki, a na koniec została z niej wypluta, ale oczyszczona i z nadzieją. Tak jest i tym razem.

"Co nam zostało" to historia trojga bohaterów - umierającej matki, Chemdy, i jej dorosłych dzieci, córki Diny i syna Awnera. Narracja trzecioosobowa, ale prowadzona z punktu widzenia tej trójki, jest bardzo splątana. Zdarzało się, że dopiero po chwili orientowałam się, że właśnie nastąpiła zmiana i czytam o Dinie, a nie o jej matce. To oczywiście żaden zarzut, trzeba się po prostu przestawić, dać się ponieść opowieści, a potem trudno się oderwać. Chemda, która uległa wypadkowi, leży w sypialni i wspomina swoje życie. Co jakiś czas do jej pokoju wpadają syn, córka, czasem wnuczka albo opiekunka. Jej myśli są chaotyczne - przypomina sobie dzieciństwo spędzone w kibucu, dominującego ojca, który dawał jej miłość, ale jednocześnie dużo wymagał, czasem za dużo. Matka w jej życiu była wiecznie nieobecna. Potem nastąpiło niezbyt udane małżeństwo, śmierć ojca, która zbiegła się z narodzinami córki. Może dlatego nie potrafiła jej dać tyle czułości, uwagi i czasu, ile później dała młodszemu synowi. Wspomina też Jerozolimę, do której przenieśli się z kibucu, wreszcie relacje z dziećmi. Pogrążona w półśnie, półjawie obsesyjnie wraca do obrazu jeziora, nad którym położony był kibuc. Woda, czasem przyjazna, a czasem groźna,  staje się tu symbolem utraconego dzieciństwa, wolności, swobody. Muszę wyznać, że wątek Chemdy najmniej mnie zainteresował i poruszył. Trochę irytowała mnie i nużyła ta powracająca, ogrywana symbolika jeziora. Nie znaczy to jednak, że byłam jej historią znudzona.

Za to bez reszty pochłonęły mnie historie Diny i Awnera, których zbliża nie tyle choroba matki, ile ich własne życiowe kryzysy. Niegdyś zazdrośni o jej miłość, co ich oddaliło, teraz odnajdują siebie na nowo. Ta ponownie odkryta bliskość, możliwość liczenia na siebie, staje się z czasem dla każdego z nich podporą, tym bardziej, że ich małżeństwa przechodzą kryzysy. Awner jest prawnikiem, znanym obrońcą praw człowieka - zajmuje się prześladowanymi Palestyńczykami i Beduinami. Ta praca jest dla niego ważna, wierzy w to, co robi, ale przechodzi zawodowy kryzys, czuje się wypalony, od dawna nie odniósł żadnego sukcesu. Ma poczucie straconych szans, coraz bardziej zaczyna mu ciążyć nieudane małżeństwo. Co robić? Odejść, zostać ze względu na synów? Na razie pogrąża się w marazmie, ucieka w fantazje, zazdrości innym uczuć i bliskości, nawet jeśli te uczucia przecina śmierć. 

Jeszcze poważniejszy kryzys przeżywa Dina. Boleśnie odczuwa fakt, że oddala się od niej nastoletnia córka. Mąż, chociaż kiedyś połączyło ich gwałtowne uczucie, jest człowiekiem chłodnym i zajętym pracą. Nie rozumie rozterek Diny, a ona ponad wszystko pragnie dziecka, dziecka, którego już mieć nie może, bo na przeszkodzie stoi zegar biologiczny, który przestał tykać. Satysfakcji nie przynosi jej praca zawodowa na podrzędnej uczelni. Kiedyś miała szansę na karierę na dobrym uniwersytecie, ale ją straciła. Dziś musi zmagać się z oporem materii - przeciętnymi studentkami nie bardzo zainteresowanymi tematem jej wykładów. Zazdrości im młodości i tego, że mogą być matkami. Dziecko staje się jej obsesją, odbiera siły i chęć do życia. Nikt nie rozumie jej pragnień, nie wspiera decyzji, jaką podjęła. A dla niej Dina gotowa jest poświęcić swoje małżeństwo. Co ciekawe, długo uważałam, że wszyscy, którzy starają się ją powstrzymać, mają rację. Że jest szalona, nie słucha głosów rozsądku, brnie w nieszczęście jak ćma do płomienia świecy. Nagle jednak spojrzałam na to, co robi, oczami Awnera, zmieniając perspektywę i próbując ją zrozumieć. Może rzeczywiście ma rację i wcale nie jest szalona? Trzeba było spojrzenia jej brata, który z jednej strony jest szlachetnym idealistą, a z drugiej musi mocno stąpać po ziemi, żebym pomyślała o tym inaczej. 

"Co nam zostało" niesie nadzieję. Pokazuje, że kryzys da się przezwyciężyć, chociaż przecież nie bez kosztów. Pewne decyzje muszą boleć, nie da się przejść przez życie bezboleśnie. Żeby budować, naprawiać, trzeba coś zamknąć, zburzyć. Można też naprawić błędy, odzyskać bliskich. Chociaż nie jest łatwo. Opieka nad chorą matką budzi ambiwalentne uczucia. Kradnie czas, odciąga od własnych spraw, brzydzi jej starcze, chude ciało, fizjologia. Ale przecież to powinność - matką zająć się trzeba. Nie jest jeszcze za późno, można coś naprawić, coś sobie dać. Podoba mi się to, że inaczej niż w "Bólu", który podobał mi się, ale nie bez zastrzeżeń, tu nie ma lukru, nadzieja nie jest nachalna, takie zakończenie wydaje się jak najbardziej prawdopodobne. A co będzie dalej? Przyszłość jest otwarta. Przed bohaterami na pewno dużo trudu i znoju, ale najważniejsze, że wiedzą, czego chcą i próbują odnaleźć się na nowo.

Z pięciu powieści Zeruyi Shalev, jakie wyszły w Polsce, nie znam jeszcze jednej, "Męża i żony", co zamierzam na pewno nadrobić. Kto nie czytał jej książek, niech koniecznie spróbuje. Od czego zacząć? Nie potrafię wybrać. Wszystkie pochłaniają - wspomniany już "Ból", który miał w Polsce świetne recenzje, "Życie miłosne" czy "Po rozstaniu". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty