"Nie zdążę" (Dowody na Istnienie 2019) to druga książka Olgi Gitkiewicz po "Nie hańbi". Obie dotyczą problemów społecznych wygenerowanych przez transformację, politykę neoliberalną i rozdęte uwielbienie dla indywidualizmu i źle pojmowanej wolności. W pierwszej autorka opowiadała o chorobach polskiego rynku pracy - śmieciówkach, łamaniu kodeksu pracy, wyzyskiwaniu pracowników i wielu innych. Jak to się kończy, widać teraz, kiedy w wyniku pandemii koronawirusa tysiące (raczej więcej?) ludzi pracujących na zleceniach i umowach o dzieło zostało nagle pozbawionych zarobków. Ciekawa jestem, czy będzie to jakaś lekcja dla neoliberałów i polityków. Kiedy pisałam te słowa, jeszcze mogłam mieć nadzieję, teraz w miarę pogłębiającego się kryzysu widać, że będzie jeszcze gorzej, o ile ustawy zwane szumnie tarczą antykryzysową wejdą w życie w proponowanym kształcie.
W swojej drugiej książce Olga Gitkiewicz zajęła się kolejną potransformacyjną bolączką - wykluczeniem komunikacyjnym. O ile pierwszy problem, stosunki pracy, jest już od lat dobrze rozpoznany, może dlatego, że dotyczy także ludzi z dużych miast, po studiach, często, ale nie tylko, młodych, o tyle drugi w powszechnej świadomości zaistniał znacznie słabiej, bo dotyka przede wszystkim prowincji. Dopiero przed wyborami parlamentarnymi politycy problem dostrzegli, ale podobnie jak z mieszkaniem plus niewiele z tego wyszło. Dlaczego? O tym też pisze Olga Gitkiewicz w swojej książce. Tu dygresja - polityka mieszkaniowa mogłaby się stać tematem następnej książki autorki.
Jak to się stało, że po roku 1989 postawiliśmy, podobnie jak niegdyś Amerykanie, na transport indywidualny? warto wspomnieć, że to właśnie od przykładu Stanów Zjednoczonych książka się zaczyna. Nastąpił splot wielu czynników. Jednym z nich był fatalny stan polskich dróg i ich marna sieć. To jeden z naszych narodowych kompleksów - przyczyna utyskiwań i kpin. Naprawę oraz modernizację istniejących i budowę nowych, zwłaszcza autostrad, brały na sztandary wszystkie rządy. Drugi to fakt, że samochód w Polsce był i jest synonimem prestiżu. Nie masz, widocznie jesteś nieudacznikiem. Z tym łączy się nasze umiłowanie indywidualizmu i wolności. Bo samochód, tak twierdzą niemal wszyscy zmotoryzowani, także moi znajomi, daje ową wymarzoną wolność. I tak wmówiono nam, a my chętnie daliśmy sobie wmówić, że transport publiczny jest jakimś przeżytkiem i trzeba postawić na ten indywidualny. Trudno w to uwierzyć, ale jeszcze dziś wśród publicystów i ekonomistów można znaleźć wielu apologetów transportu indywidualnego. Olga Gitkiewicz obficie ich cytuje. A potem nastąpiło błędne koło, które trwa. Wraz z rozmontowywaniem komunikacji autobusowej i kolejowej ludzie musieli przesiadać się do własnych samochodów. A to stało się pretekstem do likwidowania połączeń i rozbierania linii kolejowych. Bo skoro nie jeżdżą, to po co utrzymywać? I dziś już nie wiadomo, co jest skutkiem, a co przyczyną.
Autorka pokazuje w swojej książce, jak system transportu zbiorowego krok po kroku rozmontowywano. Jak upadały albo były likwidowane PKS-y. Jak ich miejsce zajmowały prywatne busy, co początkowo budziło zachwyt, z czasem wychodziły ich wszystkie mankamenty. Wreszcie jak rozmontowano polską kolej. Tak, tak, słowo rozmontowano nie jest tu na wyrost - była to świadoma polityka wygaszania popytu. Jak to się robi, Olga Gitkiewicz pokazuje, rozmawiając między innymi z Karolem Trammerem redaktorem naczelnym pisma Z biegiem szyn i autorem książki "Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej" wydanej przez Krytykę Polityczną. Książki nie znam, ale wielokrotnie słuchałam i czytałam jej autora w rozmaitych mediach. Sytuacja PKP wydaje się szczególnie kuriozalna. Zniszczeniu uległa infrastruktura dworców, zlikwidowano wiele linii kolejowych, część z nich bezpowrotnie rozebrano. Ale to nie koniec problemów. Podzielono PKP na kilka, a może kilkanaście, rozmaitych spółek i teraz każda odpowiada za inny kawałek. Nawet na dworcu ktoś zarządza kasami, ktoś wyświetlaczami czy komunikatami nadawanymi przez głośniki, tunele mają kilku właścicieli, a to nie koniec paradoksów. W tym chaosie trudno o jednolitą strategię. Dlatego zmiany na lepsze następują powoli i wyrywkowo. Aby o tych wszystkich problemach opowiedzieć, autorka przeprowadziła wiele rozmów z ekspertami, pasjonatami, społecznikami, decydentami i pracownikami.
Olga Gitkiewicz oczywiście pochyla się w swojej książce nad losem ludzi dotkniętych wykluczeniem komunikacyjnym. Problem najbardziej dotyka mieszkańców prowincji, szczególnie osoby starsze i kobiety. To te grupy najczęściej nie mają prawa jazdy, a co za tym idzie samochodu. Droga do najbliższego miasta czy większej wsi, gdzie jest lekarz, apteka, urząd, duży sklep, staje się prawdziwą wyprawą wymagającą cierpliwości, logistyki czy strategicznego planowania. Ale osoby młode - uczniowie i studenci też często mają podobne kłopoty. Brak prawa jazdy i samochodu nie tylko utrudnia im dojazd do szkoły czy na uczelnię, ale wyklucza ich też z uczestnictwa w kulturze. Bo jak wrócić z kina, wykładu czy jakiejś imprezy? Kiedy zbliża się czas odjazdu ostatniego pociągu, autobusu czy busu, z lekcji, z wykładu, z filmowego seansu, ze spotkania autorskiego zaczynają chyłkiem wychodzić ci, którzy muszą zdążyć na ten pociąg, autobus czy bus. Następnego nie będzie tego dnia w ogóle albo za kilka godzin.
Kto powinien przeczytać tę książkę? Każdy, ale przede wszystkim ci wszyscy mieszkańcy dużych miast, którzy problemu nie dostrzegali albo dotąd nie dostrzegają, to ostatnie wydaje mi się nieprawdopodobne, no i politycy. Dla mnie reportaż, a może raport, Olgi Gitkiewicz nie był jakimś wielkim odkryciem, bo problemem interesowałam się od dawna. Czytałam, słuchałam. A ponieważ należę do tych nielicznych dziwaków, którzy świadomie nie mają samochodu ani nawet prawa jazdy, to temat od zawsze mnie ruszał i emocjonował. A już szczególnie uprzywilejowanie zjednoczonej ponad politycznymi podziałami Partii Kierowców, polskich świętych krów, którym wolno wszystko - przekraczać prędkość, parkować na chodnikach i trawnikach, mieć pieszego za dopust boży. Cóż, mieszkam w dużym mieście, do pracy mam dobry dojazd albo pół godziny spacerem, co dla zdrowia praktykuję, więc mogę sobie na dziwactwo nieposiadania samochodu pozwolić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz