Nieprzypadkowo właśnie teraz zaraz po moich indochińskich lekturach sięgnęłam po zbiór reportaży Urszuli Jabłońskiej "Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii" (Dowody na Istnienie 2017). Tajlandia to wprawdzie nie Indochiny, ale z nimi graniczy i bliska jest im kulturowo.
Wyspy, plaże, rozrywka, Bangkok, ewentualnie przy okazji jakieś zabytki, jeszcze parki narodowe, zawsze uśmiechnięci, grzeczni Tajowie. Takie pewnie będą pierwsze skojarzenia, kiedy padnie hasło Tajlandia. Bardzo przyjemne skojarzenia. A negatywne? Oczywiście seksturystyka. I tyle. Urszula Jabłońska postanowiła przełamać te stereotypy i pokazać więcej - ciemniejsze oblicze wakacyjnego raju. Trudno mi sobie wyobrazić, aby ktoś wierzył, że Tajlandia jest rzeczywiście rajem, ale leżąc na tajskiej plaży, na pewno warto spróbować dowiedzieć się więcej o tym kraju, wyjść poza stereotyp.
Dlatego bardzo ucieszyłam się, kiedy Dowody na Istnienie zapowiedziały książkę Urszuli Jabłońskiej. Potem jednak zrobiłam się nieco nieufna, kiedy usłyszałam, że aby napisać te reportaże wystarczył autorce kilkumiesięczny pobyt w Tajlandii. Mniej więcej trochę ponad rok temu przez świat reporterski przetoczyła się dyskusja na temat tego, na ile kreacji może sobie reporter pozwolić, na ile ważna jest drobiazgowość i wierność faktom, na ile takie ścisłe trzymanie się faktografii ma wpływ na formę - czy aby nie będzie nudno. Śledząc pilnie wymianę zdań, poczułam się trochę oszukana. Łuski spadły mi z oczu. Odpuściłam sobie jedna z książek, do której było wiele zastrzeżeń, no bo jednak sięgając po tę formę, chcę się czegoś dowiedzieć, oczekuję prawdy, nie mam ochoty zostać nabita w butelkę. Zresztą dylemat - wierność faktom albo nudna forma wydaje mi się z gruntu fałszywy. Przecież można pogodzić jedno z drugim! Piszę o tym, bo na marginesie tej dyskusji pojawiły się i inne zarzuty, które nie wybrzmiały tak mocno. Jak można pisać o kraju, który zna się tylko powierzchownie? Bez znajomości języka? Porozumiewając się z bohaterami za pośrednictwem tłumacza? Oczywiście czasem nie ma wyjścia, ale pisanie na przykład o Ameryce Łacińskiej, kiedy nie włada się hiszpańskim czy portugalskim to jednak nieporozumienie. I dlaczego nie zacząć od Polski? I dlaczego nie nabrać większego doświadczenia? Kiedy czyta się choćby reportaże Eda Vulliamego czy Wojciecha Jagielskiego, ma się poczucie, że autorzy znają temat od podszewki, że pracowali nad materiałem kilka lat, że odbyli mnóstwo spotkań, że w kraju, o którym piszą bywali wielokrotnie. A tu szast prast, kilka miesięcy, kilkanaście spotkań, kilkadziesiąt przeczytanych artykułów i jest książka. Trochę się wyzłośliwiam, ale nie potrafię pozbyć się nieufności. Nieco się uspokoiłam, kiedy na końcu autorka dziękuje profesorowi Bogdanowi Góralczykowi za konsultację tekstu, ale jednocześnie dodaje, że nie zawsze profesor podziela jej punkt widzenia. Może dlatego, kiedy czytałam te reportaże, aż kłuł mnie w oczy powtarzalny schemat - jest temat, jest spotkanie i rozmowa z bohaterką czy bohaterem, rzadziej jakieś własne doświadczenie (wycieczka po rozrywkowej dzielnicy Bangkoku), cała reszta to dokumentacja prasowa - przeczytane artykuły i książki, jeśli pojawiają się jeszcze inne postacie, to są bohaterami materiałów, na które autorka się powołuje. Czy gdyby nie świadomość reporterskiej kuchni podchodziłabym do tej książki inaczej? Cóż, prawdopodobnie tak.
A same teksty? Oczywiście poruszane tematy są bardzo ciekawe, jedne ważne (problem rozwarstwienia społecznego), inne to ciekawostki (popularność lalek do złudzenia przypominających dzieci). Niektóre sprawy nie były już dla mnie nowością (seksturystyka, dzielnice rozrywki, żałoba po śmierci króla, niezwykle częste w Tajlandii zjawisko ladyboys, ogromna zabobonność Tajów, pozycja króla, migracja Rohindżów z Birmy), o innych nie słyszałam albo wiedziałam niewiele. Najbardziej poruszyły mnie reportaże o ludzkim nieszczęściu, o handlu ludźmi. O mężczyznach wabionych do pracy na statkach łowiących ryby, którzy traktowani są jak niewolnicy. I nie ma w tym stwierdzeniu cienia przesady. Natychmiast ością w gardle stanęły mi wszystkie zjedzone ryby. O ludziach z wiosek, którzy próbują ułożyć sobie jakoś życie w mieście, często wpadając w łapy nieuczciwych pośredników. Nierzadko jedno z rodzeństwa haruje ponad siły (jeśli jest to dziewczyna, bywa, że zostaje prostytutką), aby inne mogło się wykształcić. O Rohindżach uciekających z Birmy i więzionych w obozach przez handlarzy ludźmi. Ciekawy jest reportaż o mnichach buddyjskich, którzy już od dawna przestali być postrzegani tylko jako wystrzegający się przemocy, uczciwi, łagodni, żyjący w cnocie ubóstwa. Motywem przewodnim całości jest historia aktywistki, która śmiało wyrażała swoje poglądy i ośmieliła się skrytykować króla. Ja zaskoczona nie byłam, bo temat trochę poznałam, ale myślę, że niekoniecznie każdy czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, jaką pozycję ma w Tajlandii król. Pytanie, czy naprawdę jesteś Tajką/Tajem, skoro źle piszesz czy mówisz o swoim kraju, które jest tematem innego reportażu, również łączy się z tym problemem.
Czytać? Nie czytać? Oczywiście czytać, bo mimo moich zastrzeżeń sporo się można dowiedzieć, a połyka się tę książkę bardzo szybko. Warto jednak mieć świadomość, że aby naprawdę poznać tajskie problemy, trzeba szukać też innych źródeł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz