Marcin Kołodziejczyk "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich", Michał Olszewski "Najlepsze buty na świecie"

Dziś będzie o moich wakacyjnych lekturach, co może niektórych zdziwi, bo szczególnie zbiór reportaży Michała Olszewskiego "Najlepsze buty na świecie" (Czarne 2014) nie mieści się w kategorii książek na wakacje, jeśli ten termin rozumieć tak, jak się to powszechnie przyjmuje. Na pewno nie jest to lektura lekka i przyjemna. Inaczej ma się sprawa z książką Marcina Kołodziejczyka "Dysforia. Przypadki mieszczan polskich" (Wielka Litera 2015). Przynajmniej forma sprawia, że czyta się ją lekko i przyjemnie. Ja wybierając książkę na wyjazd, od kilku lat kieruję się tylko jednym kryterium. Ma to być zbiór opowiadań lub reportaży, żadna powieść. Jedna albo dwie porcje na jeden wieczór. Po tych objaśnieniach czas przejść do rzeczy. Jeśli szukać wspólnego mianownika dla tych dwóch pozycji, to da się znaleźć dwa. Oba zbiory to reportaże o współczesnej Polsce. Na tym jednak podobieństwo się kończy.

"Dysforia" Marcina Kołodziejczyka to reportaż literacki z naciskiem na ten drugi człon. Do tego stopnia, że cały czas zastanawiałam się, czy to jednak nie opowiadania. Wydaje mi się, chociaż pewności już w tej chwili nie mam, że ktoś je tak określił. Ale wydawnictwo umieszcza tę książkę w dziale literatury faktu, a autor jest reporterem tygodnika Polityka. Na pierwszy plan w czasie lektury wybija się to, jak znakomicie Kołodziejczyk posługuje się językiem. Naśladuje różne style i mody językowe. Zanurza się w potocznej polszczyźnie, dostosowując ją do swoich bohaterów. Świetnie wykorzystuje język mówiony. Odnajdziemy tu modne, Kołodziejczyk na pewno napisałby topowe albo może hitowe, frazy, modną składnię, wszelkie językowe kalki i natręctwa, a wszystko okraszone soczystymi przekleństwami, bo przecież język nam schamiał i dziś powiedzenie, że ktoś klnie jak szewc należy odesłać do lamusa. Czytałam tę książkę pełna podziwu dla literackiego słuchu autora, dla umiejętności językowej mimikry. To naprawdę wielka przyjemność. Taki sposób pisania jest też źródłem dowcipu. Wielokrotnie zaśmiewałam się w czasie lektury. Chociaż to oczywiście śmiech gorzki. No i wypadałoby powtórzyć za Gogolem Z czego się śmiejecie, sami z siebie się śmiejecie, bo literackie reportaże Marcina Kołodziejczyka to wnikliwy, celny, gorzki, złośliwy, ale jednocześnie ciepły portret współczesnych polskich mieszczan. W omówieniach powtarza się jak mantra informacja, że klasy średniej, ale to nieprawda. Rzeczywiście najczęściej spotkamy tu pracowników korporacji, mediów, agencji reklamowych, jakichś account menadżerów i innych przedstawicieli gatunku zwanego klasą średnią. Mieszkańców wielkich miast, apartamentowców, domów, wynajmowanych mieszkań. Ale jest też kilka reportaży, których bohaterowie zamieszkują gorsze warszawskie dzielnice albo małe miasteczka i do owej mitycznej klasy średniej z pewnością nie należą. Autor oddaje swoim bohaterom głos. Podpatruje ich i podsłuchuje w różnych codziennych sytuacjach. Znacie? To posłuchajcie. A to na spotkaniu rodzinnym, na którym kochający się bracia, szwagrowie, dzieci i rodzice najchętniej skoczyliby sobie do gardeł. Ale spokojnie, przy kolejnej okazji spotkają się znowu. A to trzy singielki użalają się nad swoją nieszczęśliwą przyjaciółką, mężatką  z dzieckiem. Niby żałują, ale przecież sama sobie winna, skoro wyszła za tego idiotę. Trochę jednak w głębi duszy zazdroszczą, bo zegar biologiczny tyka. A to ojcowie, którym byłe już żony czy partnerki utrudniają kontakt z dziećmi. I leje się strumień narzekania, wyszydzania, nienawiści, trwa licytacja, który ma gorzej. A to wypalone zawodowo korpoludki, a to słoiki pogrążone w swojej samotności, konsekwentnie odcinające się od namolnych matek. Albo emerytowany wojskowy, który tęskni za dawnym ustrojem, albo rodzinka stanu niższego spędzająca niedzielę w Parku Skaryszewskim, albo mieszkańcy małego śląskiego miasteczka i warszawski reporter, który bada ich życie niczym botanik rzadki gatunek rośliny. Tak, tak, znamy ich wszystkich. To my sami, nasi znajomi, nasi krewni, nasi sąsiedzi. Świetna książka, świetnie napisana, portret współczesnych polskich mieszczan.

Zupełnie inne są reportaże Michała Olszewskiego zebrane w tomie "Najlepsze buty na świecie", za które dostał pospołu ze Swietłaną Aleksijewicz tegoroczną Nagrodę im. Kapuścińskiego. To teksty skromne, proste, bez literackich ozdobników, a i sam autor najczęściej chowa się w cieniu. Nie epatuje sobą, swoim ego, czasem znika, czasem ujawnia się, ot tylko tyle, ile trzeba. Powstawały w ciągu ostatnich lat i, poza tytułowym reportażem, wszystkie miały wcześniej swoje gazetowe premiery. Zawsze, kiedy czytam taki zbiór, nurtuje mnie pytanie: a jak to wygląda dziś? co się stało z bohaterami? Olszewski częściowo zaspokaja moją ciekawość, w krótkim Postscriptum zwięźle informuje o losach niektórych bohaterów. Podzieliłabym reportaże zebrane w tej książce na trzy grupy. Mój podział nie zawsze pokrywa się z tym, którego dokonał autor (albo wydawnictwo). Jest tu grupa tekstów, które dotyczą problemów mocno nagłaśnianych przez media. To reportaże o księżach podejrzanych o molestowanie dzieci lub stosowanie przemocy fizycznej i psychicznej, bronionych przez miejscowe społeczności. Inny, którego bohaterem też jest duchowny, opowiada o kapłanie niepokornym. Kolejny porusza problem smogu w uzdrowiskach. Jest też w tej grupie reportaż o głośnej przed kilku laty sprawie Agnes Trawny. Druga grupa to opowieści o problemach, o których albo nie miałam pojęcia w ogóle, albo wiedziałam niewiele. I te reportaże są dla mnie niezwykle ciekawe, bo odkrywają zjawiska nieznane, świat, którego istnienia często nie dostrzegam. Są w tej grupie teksty przejmujące. O mieszkańcach Szczucina, którzy żyją w cieniu śmierci, bo w ich miejscowości mieściła się fabryka azbestu. Szczucin azbestem stał, z azbestu żył, azbestem się szczycił. Tylko nikt nie mówił, jakim jest zabójcą. Inny reportaż to opowieść o mieszkańcach Skawiec, które dziś już nie istnieją, bo wioska zostanie zalana przez wody powstającej zapory. To tragedia ludzi tracących swój świat. Tekst, który wprawił mnie w największe zdumienie, to opowieść o ludziach z małych miasteczek lub wiosek, którzy co tydzień albo trochę rzadziej wyruszają na łowy na berliński pchli targ. Można tam kupić wszystko, czego bogaty Niemiec już nie chce. Od sprzętu AGD po stare widokówki. Bardzo ciekawe i odkrywcze są reportaże o programach resocjalizacyjnych w niektórych więzieniach. Wreszcie trzecia grupa, najdłuższa, wydzielona też w książce, to teksty odnoszące się w różny sposób do drugiej wojny. Stawia tu autor bardzo ważne pytania. Jak żyć dzisiaj w Oświęcimiu albo Brzezince? Jak mówić o wojnie w czasach, w których coraz mniej świadków i uczestników tamtych zdarzeń? Jaki jest nasz stosunek do wojny, do obozów? Co z tego rozumiemy? Zobojętnieliśmy czy przeciwnie, wojna jest ciągle żywa? A jeśli tak, to w jaki sposób? Jak rozmawiać o wojnie z dziećmi, z młodzieżą? Jak mówią o niej ci, którzy ocaleli z piekła obozów? Czy o nich pamiętamy? I co jesteśmy im winni? Pisze też autor o sprawach trudnych i delikatnych, o tym, co wstydliwe, ukryte albo wyparte. Wszystkie teksty Olszewskiego to klasyczne reportaże gazetowe. Wyróżnia je ciekawy, czasem odkrywczy, czasem bolesny, trudny temat i pokazanie, że świat nie jest czarno-biały. Olszewski dopuszcza różne punkty widzenia, naświetla problem z wielu stron, nie stawia się w roli sędziego, pochyla się nad swoimi bohaterami i stara się ich zrozumieć. Tylko tyle i aż tyle.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty