Filip Springer, który znalazł dla swojej twórczości (nie tylko literackiej, jest też fotografem) działkę osobną - zajmuje się architekturą i przestrzenią, także, a może przede wszystkim, ich aspektem społecznym - znowu napisał książkę, której nie da się czytać spokojnie. Kiedy pochłaniałam jego "Wannę z kolumnadą", opowieść o, najczęściej bezpowrotnej, degradacji przestrzeni, jaką sobie fundujemy, władały mną złość, gniew, rozpacz i bezradność. Teraz, w czasie lektury świeżutkiego reportażu "13 pięter" (Czarne 2015) było podobnie.No może poza rozpaczą, bo problem na szczęście mnie nie dotyczy. Springer zajął się tym razem bardzo gorącym i właściwie odwiecznym, nigdy w Polsce nierozwiązanym problemem mieszkaniowym. A że kwestia nie dotyczy tylko minionego dwudziestopięciolecia udowadnia w pierwszej, historycznej, części, w której jak w lustrze przeglądają się czasy współczesne.
Springer zaczyna swoją reportersko-publicystyczną książkę od opowieści o międzywojniu. I jest to opowieść pasjonująca, odkrywcza, ale niestety straszna. Że kraj po ponad stu latach nieistnienia musiał powstać na nowo i skleić się z trzech zaborów, wiadomo. Że było to zadanie jeszcze trudniejsze, ponieważ przez nasze terytorium przetoczył się walec pierwszej wojny, to również nic nowego. Że stworzyliśmy sobie piękny mit drugiej Rzeczpospolitej, która rajem wcale nie była, to też oczywistość. Ale jak mieszkali, a właściwie nie mieszkali, jej obywatele, o tym nie miałam pojęcia. O skali mieszkaniowego problemu. Springer opowiada o nim na przykładzie Warszawy. To, co znamy z filmu, z literatury, te eleganckie, obszerne mieszkania na pierwszym piętrze i od frontu w nie mniej eleganckiej kamienicy, te wille i pałacyki to przywilej nielicznych. A dokładnie tak wygodnie mieszkało sobie dwa procent mieszkańców Warszawy. Pozostali, robotnicy, ale też inteligencka drobnica, gnieździli się w potwornej ciasnocie, w klitkach, często bez wody, ze wspólną toaletą, łazienką (jeśli była) i kuchnią. A kto nie miał na czynsz, eksmitowany był na bruk (odpowiednia ustawa weszła w życie w 1924 roku). Między innymi dlatego powszechne było zjawisko tak zwanych kątowników, czyli ludzi wynajmujących dosłownie kąt w izbie, w której tłoczyła się kilkuosobowa rodzina. Co działo się z wyrzucanymi z mieszkań? Jeśli mieli szczęście, trafiali do schroniska dla bezdomnych, jeśli nie, koczowali niemal dosłownie pod mostem albo na ulicy. Warszawa pełna była slumsów - szałasów, ziemianek, lepianek i rozmaitych bud, w których usiłowali żyć bezdomni rekrutujący się spośród eksmitowanych, ludności napływającej do stolicy za pracą i repatriantów. Żeby naprawdę zrozumieć, jaki to bezmiar problemu, jakie były jego konsekwencje (przestępczość to tylko jedna z nich), trzeba po prostu książkę Springera przeczytać.
Ważną częścią pierwszego rozdziału jest opowieść o tym, jak próbowano kwestię mieszkaniową rozwiązać. I jest to opowieść fascynująca. O lewicowych społecznikach, ludziach upartych i niezwykłych, którzy założyli Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową (to im Warszawa zawdzięcza Żoliborz), a potem Towarzystwo Osiedli Robotniczych. O rozmaitych programach rozwoju mieszkalnictwa i wreszcie o tym, jak ten trud i wysiłek garstki społeczników-zapaleńców rozbijał się o niemoc państwa. Jak pieniądze przeznaczone na budownictwo społeczne w wyniku rozmaitych decyzji i nacisków w większości trafiały do firm, które budowały dla tych nielicznych zamożnych. I to jest opowieść najsmutniejsza. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle druga Rzeczpospolita uporałaby się z niedoborem mieszkań. Wybuch wojny pokrzyżował wszelkie plany. O ironio, pierwsze bomby spadły na pierwsze robotnicze osiedle na Rakowcu wybudowane przez Towarzystwo Osiedli Robotniczych.
Kiedy czyta się część zasadniczą dotyczącą trzeciej Rzeczpospolitej, nie sposób nie zauważyć podobieństw. Wprawdzie nie ma dziś kolonii szałasów, ziemianek, lepianek i bud skleconych z byle czego, wprawdzie jeśli kilkuosobowa rodzina gnieździ się w za małym mieszkaniu lub w jednym pokoju u rodziców, to przynajmniej nie przyjmuje pod swój dach lokatora, ale jedno się nie zmieniło - niemoc państwa. Springer pokazuje, jak kolejni rządzący całkowicie abdykowali, oddając budowę mieszkań w ręce komercyjne. Kiedy i jak to się stało, że uwierzyliśmy, że daliśmy sobie wmówić, iż jedyną, świętą drogą do upragnionego mieszkania jest wzięcie kredytu, który będą spłacały pewnie nasze dzieci? Dlaczego uznaliśmy za oczywiste, że mieszkanie to przywilej, a nie jedna z podstawowych potrzeb człowieka? Dlaczego nie skorzystaliśmy z doświadczeń krajów, w których własne mieszkania posiada mniejszość, a reszta wynajmuje na cywilizowanych zasadach? Na te pytania szuka odpowiedzi Springer. Pokazuje, jak sensowne programy nigdy nie zdążyły nabrać rozpędu, były duszone w zarodku albo w ogóle nie ujrzały światła dziennego. Jak wszystko jest zawsze w planach, w wizjach, w gadaniu o trzech milionach mieszkań. Jak myśli się tylko o tym, co w najbliższej przyszłości, a po nas choćby potop. Jak nikt nie planuje na dłużej, na lat dziesięć, dwadzieścia albo jeszcze więcej. Jak co cztery lata zapewnia się nas, że teraz to już na pewno, bo wszyscy, ale to wszyscy rozumieją, jaki to palący problem - bo demografia, bo emigracja, bo wracajcie, bo urodźcie dzieci, a my teraz już na pewno zrobimy wszystko, abyście mieli gdzie mieszkać. I tak w kółko. A tymczasem nadal jedynym rozwiązaniem są kredyty hipoteczne i programy typu Rodzina na Swoim, które, co udowadniają rozmówcy Springera, zamiast rozwiązać problem, tylko windują ceny.
O tym wszystkim pisze autor w swojej książce. A ponieważ to jednak reportaż, a nie ekonomiczny, filozoficzny czy socjologiczny dyskurs, dlatego mięsem "13-stu pięter" są opowieści bohaterów jego książki, od których włos na głowie się jeży. Opowieści pokazujące całe spektrum mieszkaniowych problemów. Znamy je doskonale z mediów albo są to problemy nasze, naszych krewnych, naszych przyjaciół. Te historie zebrane w jednym miejscu przerażają i uświadamiają skalę problemu, którego rozwiązania w najbliższej przyszłości nie widać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz