Dziś o dwóch filmach, których nie łączy nic poza tym, że właśnie je obejrzałam. Pierwszy to najnowszy, chciałoby się napisać coroczny, Woody Allen, drugi, "Eskorta", western w reżyserii Tomy Lee Jonesa i z nim w roli głównej.
Na filmy Woody Allena już od dawna przestałam czekać z niecierpliwością. Doszło do tego, że poprzedniego, "Magia w blasku księżyca", nie obejrzałam. Odkąd przeniósł się do Europy, to już nie to samo co dawniej. Tytuły lepsze przeplatają się z bardzo przeciętnymi, żeby nie powiedzieć słabymi. Pewnie się powtarzam, pewnie już to pisałam po kolejnych premierach. Nie ja jedna. Nadal jednak nadzieję budzi to, co reżyser kręci w Stanach. Powrotem do formy, chociaż nie tej najwyższej, były dwa amerykańskie filmy, "Co nas kręci, co nas podnieca" (Uff, ten polski tandetny tytuł!) i "Blue Jasmine". Najnowszy, "Nieracjonalny mężczyzna", też powstał za oceanem. Niestety, tym razem pudło. Przyjemne półtorej godziny w kinie, ale nic więcej. Minęły dwa dni od seansu, a ja już o nim nie pamiętam, jakbym go nie obejrzała. "Nieracjonalny mężczyzna" to film doskonale obojętny. Ani śmieszny, ani ironiczny, ani melancholijny. Gdzie te błyskotliwe dialogi?! Gdzie te zdania, które pozostają w pamięci?! Nie o to chodzi, że to nie komedia. Przecież Woody Allen nie tylko komedie kręcił. Ale "Wrzesień" czy "Inna kobieta" poruszały. Zresztą w tych najlepszych, które pozostały we mnie do dziś, spod dowcipu, zjadliwej ironii zawsze wyglądały smutek i melancholia, pesymizm i tragizm. Bo taki właśnie jest Woody Allen i jego bohaterowie. A teraz? Szkoda gadać. Nie wiem, czy to wina tego, że reżyser wraca do motywu, który już kilkakrotnie wykorzystywał w innych filmach? Ale wtedy robił to z sukcesem. "Zbrodnie i wykroczenia" przerażały, nawet angielskie "Wszystko gra" obejrzane ponownie robi wrażenie, z kolei "Tajemnica morderstwa na Manhatanie" była nieodparcie śmieszna. Tym razem efekt letni. I nie pomaga filozoficzna nadbudowa o roli przypadku w życiu i braku sensu. Prawdopodobnie jednak nie w tym rzecz, bo przecież w gruncie rzeczy Woody Allen od lat kręci ten sam film. A może to wina aktorstwa? O ile Emma Stone broni się, o tyle Joaquin Phoenix jest po prostu nijaki. Brakuje mu charyzmy allenowskich bohaterów. A filmowi allenowskiego pazura. Cóż, można zobaczyć, ale jeśli ktoś nie obejrzy, to dziury w filmowym niebie nie będzie.
Za to warto wybrać się do kina na "Eskortę" reklamowaną jako nastrojowy western twórcy "Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady". Należy jednak wiedzieć, że tamten western zawdzięczał swoją oryginalność między innymi scenarzyście, Giullermo Ariadze, który lubił w swoich filmach ("Amores perros", "21 gramów", "Babel", "Granice miłości") mieszać różne plany czasowe i wątki, aby na końcu wszystko pięknie spleść w jedną całość. Przy "Eskorcie" jednak nie pracował, a więc dostajemy film, w którym akcja prowadzona jest chronologicznie. Przyznam, że w pierwszym momencie połknęłam haczyk, ale zwieść się nie dałam, kiedy sprawdziłam, że Ariagi nie ma wśród scenarzystów. Wyznam też, że nie jestem jakąś wielką miłośniczką westernów, chociaż chętnie zobaczę, jeśli wybija się ponad przeciętność, a tak jest w tym przypadku. Zastanawiam się, co jest w "Eskorcie" takiego, że przykuwa uwagę i pozostaje w pamięci. Nie ma tu przecież wartkiej akcji, przeciwnie, historia toczy się niespiesznie. Przeszkody i niebezpieczeństwa, jakie na swojej długiej drodze z Nebraski do Iowa napotka para bohaterów, panna Cuddy i George Briggs, też nie są tym, co dla mnie najważniejsze. Z góry wiadomo, iż pojawić się muszą, bo takie prawo gatunku. Nie jest też przecież niczym niezwykłym western, który pokazuje bez romantycznej aury życie pionierów osiedlających się na coraz dalej wysuniętych na zachód obszarach dzisiejszych Stanów. Odbrązowienie nastąpiło już dawno. Chociaż przyznać muszę, że płaska, pusta przestrzeń, bezkres krajobrazu, domy, a właściwie chatki, sklecone z gliny, spartańskie warunki, w jakich żyją osadnicy, i ich samotność podziałały na moją wyobraźnię. Chyba nigdy przedtem nie zastanawiałam się nad tym, na co ważyli się ci, którzy decydowali się tam osiąść. I tu dotykamy może tego, co najistotniejsze w filmie Tomy Lee Jonesa. Zderzenie świata prostych, często prymitywnych mężczyzn ze światem kobiet, ich żon, które wyrwane zostały z obszarów skolonizowanych znacznie wcześniej, gdzie warunki życia były diametralnie inne. Czy decydując się na takie małżeństwo i podróż na zachód, wiedziały, co je czeka, z jakimi niebezpieczeństwami będą się mierzyć? Na ich tle, główna bohaterka, samodzielna, twarda, despotyczna, szlachetna i odważna Mary Bee Cuddy jest dla mnie zagadką. Dlaczego znalazła się w tym miejscu? Trochę też nie do końca wierzę w jej dramat. To moim zdaniem jedyna słabość filmu. Zastanawiam się, jaka jest książkowa Mary ("Eskorta" to ekranizacja powieści Glendona Swarthourta, która właśnie ukazała się nakładem Czarnego). W każdym razie mamy tu odwrócenie ról. To panna Cuddy jest tą szlachetną, odważną, niezłomną bohaterką, która kieruje się wartościami. Tacy w klasycznych westernach byli mężczyźni. Wielkim atutem filmu jest oczywiście aktorstwo. Hilary Swank i Tomy Lee Jones sprawiają, że gra, jaka toczy się pomiędzy parą bohaterów, przyciąga uwagę. Ale być może najbardziej do sukcesu filmu przyczyniły się wspaniałe zdjęcia. Piękne, malarskie kadry, których nie sposób nie podziwiać, i monochromatyczne barwy splecione z niespiesznym tempem budują melancholijny nastrój. I chyba właśnie dlatego "Eskorta" nie pozwala o sobie zapomnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz