"Pan Turner"

Pojawienie się na naszych ekranach "Pana Turnera" Mike'a Leigh poprzedziły dwie wiadomości. Dobra - film jest znakomity. Zła - nie wiadomo, czy w ogóle do Polski trafi, bo nie ma dystrybutora, który chciałby go do nas sprowadzić. Dlatego ucieszyłam się bardzo, kiedy ponad rok po światowej premierze jakoś tak chyłkiem, nieśmiało, w wakacyjnym sezonie ogórkowym wreszcie dotarł i na polskie ekrany. Zamiast jednak biec do kina natychmiast, musiałam odczekać tydzień, bo początkowo grany był tylko późnym wieczorem. No ale wreszcie doczekałam się. Film opowiada o ostatnich dwudziestu pięciu latach życia słynnego angielskiego malarza, który wyprzedził swoją epokę. Bliżej mu było do impresjonizmu, który miał się dopiero narodzić, niż do realistycznego malarstwa pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Mimo nowego spojrzenia na pejzaż, na światło stał się twórcą popularnym, docenianym, kupowanym. Mike Leigh w swoim wysmakowanym plastycznie filmie pokazuje Turnera - artystę, ale jednocześnie bardzo zwykłego człowieka. Portretowanie codzienności bez retuszu to cecha charakterystyczna angielskiego reżysera. Tak jest i tutaj. Już tylko dla samej warstwy wizualnej filmu, dla pięknych zdjęć, cyzelowanych kadrów warto wybrać się do kina. Ale przecież dostajemy znacznie więcej. Kolejny atut to aktorstwo, szczególnie Timothy Spall w tytułowej roli pozostaje w pamięci. No i sama historia, podglądanie życia. Uprzedzam, że pewnie nie jest to film dla każdego. Trwa dwie i pół godziny, nie ma ani zawrotnej akcji, ani fajerwerków. "Pan Turner" to jednak coś znacznie więcej niż tradycyjne kino kostiumowe. Tyle tytułem wstępu, a kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Turner z filmu Mieke'a Leigh to wielki artysta, ale człowiek niesympatyczny. Gruby, nieatrakcyjny, ciągle sapie i chrząka, bełkocze, najczęściej jest ponury, zamyślony, zamknięty w sobie, pochłonięty pracą. Malowanie to treść jego życia. Tematem jego obrazów są pejzaże, więc znika na całe dnie, aby wędrować (potrafił przemierzyć trzydzieści kilometrów dziennie) i szkicować. Gotów jest na poświęcenie i eksperyment, aby wrażenia, spostrzeżenia i doświadczenia przenieść na płótno. Podobno rzeczywiście kazał się przywiązać do masztu w czasie śnieżycy. Potrafi zadziwiać, być bezkompromisowy. Od dawna cieszy się uznaniem, więc tym bardziej boli go, kiedy z czasem pojawiają się złośliwości, uwagi krytyczne i nie wszyscy rozumieją to, co maluje. Są i tacy, którzy twierdzą, że chyba traci wzrok, bo właściwie trudno dopatrzyć się czegokolwiek. Mimo wszystko dalej robi swoje, coraz bardziej pochłonięty swoimi ideami.

Znacznie gorzej wyglądają jego relacje z ludźmi. Żonę i córki traktuje jak obce mu osoby. Nawet śmierć jednej z nich przyjmuje chłodno. Jakby go to nie obeszło. Trudno zresztą dociec, po czyjej stronie leży wina. Czy przyczyną rozstania była jego pasja, czy może trudny charakter żony? Gospodynię, niepiękną, przygarbioną kobietę, traktuje instrumentalnie. Wykorzystuje ją seksualnie i nawet, co sugeruje jedna scena, jeśli i jej sprawia to przyjemność, to z jego strony nie ma mowy o jakimkolwiek uczuciowym zaangażowaniu. Ot, tak bywa między panem i służącą. Przejmujące są sceny, kiedy samotna, postarzała, oszpecona na twarzy, zostawiona sama sobie w pustym domu nie wie, gdzie Turner zniknął. Zupełnie inaczej zapamięta go pani Booth, z którą zwiąże się w ostatnich latach życia, zatajając początkowo, kim jest. Będzie uchodził za jej męża. Ci dwoje, tak różni, on artysta, ona prosta kobieta, dla której największą przyjemnością zdaje się być sprzątanie i usługiwanie mężczyźnie, staną się dla siebie nieoczekiwanie bardzo bliscy. On będzie do niej wracał ze swych wypraw, ona będzie o niego dbała. Ale przecież ich związek wykracza znacznie poza relację pan - gospodyni. Co takiego w niej jest, że ten oschły człowiek otworzy się na nią? Drugim bliskim mu człowiekiem był ojciec, który pełnił rolę kogoś w rodzaju pomocnika. Na jego śmierć nie pozostanie obojętny.

Mike Leigh pokazuje starzejącego się artystę, który nie przyjmuje do wiadomości utraty sił, choroby, zbliżającej się śmierci. Maluje do końca. Światło jest Bogiem powie, umierając.

Jak pisałam, reżyser podgląda życie. Czasem ekscytujące, na ogół jednak zwyczajne, monotonne, wypełnione krzątaniną, sprzeczkami, troskami, interesami. Codzienność ma jednak skazę, podszyta jest nieszczęściem. Nawet jeśli nas nie dotyka, to pełno go na świecie. Mąż pani Booth pochyla się nad cierpieniem niewolników przewożonych na statkach, na których kiedyś pracował, a pani Booth i pan Turner przytakują mu ze zrozumieniem. Nadal słyszy wycie i krzyki przerażonych, katowanych ludzi. Co mógł na to poradzić? Tyle zła na świecie. Młoda dziewczyna utonęła w Tamizie. Takie nieszczęście. W opuszczonym domu cierpi samotna, zapomniana, stara kobieta. Czy to wina Turnera, czy taki los gospodyni? Czy suma piękna przeważy sumę cierpienia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty