"Erratum" Marka Lechkiego. Zobaczcie koniecznie!

Obejrzałam właśnie "Erratum" Marka Lechkiego okrzyknięte przez niektórych krytyków najlepszym filmem zeszłorocznego festiwalu w Gdyni (otrzymał nagrodę za debiut).Czy jest lepszy od "Matki Teresy od kotów" i "Chrztu"? Trudno mi rozsądzić. Sztuka to nie sport, nie da się zmierzyć czy zważyć. Na pewno trzeba koniecznie zobaczyć wszystkie trzy (jeśli ktoś tamtych dwóch jeszcze nie widział, wszak miały swoją premierę jesienią). "Erratum" nie opowiada o tak dramatycznych zdarzeniach jak tamte filmy i dlatego, mimo raczej powolnej, melancholijnej narracji, może spodobać się liczniejszej widowni. To historia trzydziestokilkuletniego Michała Bogusza (znakomicie granego przez Tomasza Kota), który przez splot okoliczności zmuszony jest spędzić kilka dni w swojej rodzinnej miejscowości. Przed laty właściwie uciekł stąd od ojca. Wyjechał, aby spełnić marzenia. Teraz chcąc nie chcąc, wraca do swojej młodości. Musi stawić czoło ojcu i dawnemu przyjacielowi. Ale nie tylko. To taki film, w którym akcja jest niespieszna, kamera przygląda się bohaterom, zatrzymuje się na ich twarzach, chwyta ulotne chwile, codzienność. To, co mogłoby być dramatyczne, jest po prostu zwyczajne. Potencjalna tragedia rozmywa się. Dlaczego? Tego zdradzić nie mogę. Sporo tutaj ładnych filmowych metafor, kilka magicznych scen. Także dlatego miałam naprawdę dużą przyjemność z oglądania "Erratum". Zachęcam. A dla tych, którzy już widzieli, jest jak zwykle ciąg dalszy.

Szłam z dużymi nadziejami, ale kiedy oglądałam początkowe sceny, trochę się najeżyłam. Pomyślałam, że znowu zapowiada się wysoce artystyczny film, nad którym rozpływają się krytycy, a zwykły widz czuje się nabity w butelkę. Kto widział na przykład "Palimpsest" Niewolskiego czy "Dotknij mnie" duetu Jadowska i Stankiewicz, ten wie, o czym mówię. Przerost formy nad treścią. A ponieważ ostatnio dałam się wpuścić aż dwukrotnie w takie filmowe maliny, tym bardziej byłam zła. O nie, znowu, już  chciałam zakrzyknąć (w duchu), kiedy niedobre wrażenie na szczęście prysnęło. "Erratum" okazało się prostą historią, niespiesznie opowiedzianą, ale bardzo ludzką, prawdziwą i niewydumaną, a przy tym zachwycającą filmową kuchnią.

Zacznę od powrotu do przeszłości, który zmusza Michała Bogusza do zrobienia życiowego bilansu. Wcale jednak nie jestem pewna, czy to najważniejszy wątek tego filmu, ale o tym za chwilę. Michał jest skłócony z ojcem. W chwili złości, nie mogąc przebić się przez jego milczenie, obojętność czy wrogość, wykrzyczy, że  wyjazd z rodzinnego miasta to nie tylko chęć spełnienia muzycznych marzeń, ale przede wszystkim ucieczka od niego. Dlatego, kiedy powinęła mu się noga i nie dostał się na Akademię Muzyczną, wybrał gównianą, jak mówi, trzyletnią rachunkowość, byle tylko zaczepić się z dala od domu, byle nie wracać. Dlaczego? Tego się nie dowiemy. Ale prawdopodobnie nie było to nic wielkiego, ot, zwykły konflikt, niechęć do rodzinnego domu. A może w grę wchodził stosunek ojca do matki? Michał nie bardzo ma ochotę spotkać się z ojcem, ale dwukrotnie odwiedza grób matki. Może to jest trop? Jak długo nie był w domu? Nie wiemy. W każdym razie jest zawzięty, nie chce wyciągnąć ręki do zgody i kategorycznie odrzuca propozycję żony, aby zaprosić dziadka na zbliżającą się komunię wnuka. Czy milczenie ojca to tylko, jak przed chwilą napisałam, obojętność i wrogość? A może pretensje o wybór drogi życiowej? A może także żal o to, że zostawił go samego, że się nim nie interesuje, nie pomaga (gdzieś mimochodem dowiadujemy się, że długo chorował; widzimy, że porusza sie o kulach)? Ojciec spędza całe dnie przed telewizorem w zaniedbanym, wymagającym remontu mieszkaniu. Tu kolejne pytanie: dlaczego nie remontuje? Nie stać go? Nie ma sił? Czy mu po prostu nie zależy i dlatego nie zwraca uwagi na bylejakość swojego życia? Przecież w pewnym momencie mówi do syna, który walczy z zatkanym odpływem wanny, że następnego dnia wezwie fachowców. Więc może o to chodzi? Może Michał uciekł od tej bylejakości, od marazmu?

Co osiągnął? Nie spełnił swoich marzeń, nie został muzykiem. Pracuje w biurze rachunkowym, mieszka w zwyczajnym, dość zgrzebnym mieszkaniu, jego stosunki z żoną nie wydają się zbyt serdeczne. Elegancka marynarka, krawat to tylko pozory, wypasiona bryka, którą jeździ po swoim rodzinnym mieście, jest samochodem szefa. Od pierwszych scen filmu widz zdaje sobie sprawę, że ogląda człowieka rozczarowanego, zmęczonego, niezadowolonego ze swojego życia. Inaczej rzecz ma się ze Zbyszkiem, przyjacielem z lat młodości, z którym przyjdzie się Michałowi skonfrontować w rodzinnym mieście. Ich pierwsze spotkanie myli. Michał zbywa Zbyszka jak pierwszego lepszego kumpla z klasy czy z podwórka. To on, w marynarce, w krawacie i w eleganckim samochodzie, może wydawać się królem życia na tle kolegi w drelichowej kurtce, idącego piechotą. Jest jednak odwrotnie: to Zbyszek spełnił swoje marzenia, pozostal wierny ideałom młodości. Przede wszystkim nadal gra w zespole założonym niegdyś przez Michała, koncertuje, żyje na luzie, imając się dorywczych prac, co nie wydaje się przeszkadzać jego uśmiechniętej żonie. Ma mieszkanie, które remontował przez trzy lata, ale jest zadowolony. Teraz już rozumiemy, dlaczego Michał z taką niechęcią i pozornym lekceważeniem odniósł się do zaproszenia na koncert zespołu. Idąc tam, musiałby się zmierzyć z własnym rozczarowaniem, zazdrością i niewygodną prawdą, że wyjeżdżając, zdradził przyjaciela. Okazuje się, że ucieczka niekoniecznie musi byc lepsza. Marzenia można spełniać gdziekolwiek, jeśli tylko się chce, jeśli tylko pozostanie się wiernym sobie i nie pójdzie z życiem na kompromisy.

Michał, zmuszony przez okoliczności, pozostanie w swoim mieście kilka dni, co każe mu skonfrontować się ze swoimi marzeniami, zastanowić nad sobą, swoimi relacjami z ojcem i przyjacielem. Musi dokonać życiowego bilansu, posprzątać w swoim życiu. I tu chciałabym się na chwilę zatrzymać nad filmową kuchnią, nad kilkoma metaforami, które tak ładnie zagrały w tym filmie. Po pierwsze otwarta, zepsuta skrzynka na listy. Kiedy niedługo po przyjeździe przechodzi obok niej, zmierzając do mieszkania ojca, po prostu odnotowuje z niechęcią to, że nie da się jej zamknąć. Potem, po kilku dniach, pochyla się nad nią i zamyka. Porządkuje, bo uporządkował swoje życie. Piękna jest ostatnia scena: puka do drzwi mieszkania ojca, jakby używał jakiegoś szyfru, może z dzieciństwa, ale tym razem nie odpowie mu wroga cisza. Ojciec odpowie pukaniem, uśmiechnie się łobuzersko. Grzechy są ci odpuszczone, zdaje się mówić. Obaj znajdują się po przeciwnej stronie drzwi, które nieodparcie kojarzą się z konfesjonałem. Kolejna piękna scena: Zbyszek, policjant, leśniczy i Michał stoją przed drewnianą, płonącą wieżą, miejscem ważnym dla obu przyjaciół. To tu w młodości przychodzili pogadać, może palić pierwsze papierosy. To stąd przepędzał ich groteskowy leśniczy, który niewiele zmienił się od tamtego czasu. Teraz ma komórkę, przez którą może wezwać policję czy straż. To tu przychodzą teraz pogadać, zastanowić się, pomilczeć. To tu odradza się ich przyjaźń. I kiedy policjant każe im wsiąść do samochodu, Michał prosi o chwilę, aby mogli jeszcze popatrzeć na płonącą wieżę. I stoją tak we czterech zafascynowani tym widokiem. Ileż poezji jest w tej scenie (wybacz, drogi czytelniku tej notki, egzaltację, ale innych słów tutaj nie znajduję). Kolejna metafora: właściciel warsztatu. To on, niczym demiurg, sprawia, że Michał musi pozostać w mieście kilka dni. Każe mu czekać na zderzak. Dajmy mu się  wykazać, powie o spóźniającym się dostawcy, kiedy zniecierpliwiony Michał chce szukać zderzaka  w sklepach. Jakby  dawał mu czas i szansę na pogodzenie się z ojcem, o którym stale wspomina. Jakby rzucanymi w pozornie zwyczajnej rozmowie uwagami, pragnął go zmusić do refleksji nad życiem. I tak się dzieje. Michał dokonuje życiowego bilansu i wyjedzie z miasta pogodzony ze sobą, z ojcem, z przyjacielem, zaprzyjaźniony z psem, którego wiezie na siedzeniu samochodu. Co zrobi dalej? Może coś zmieni (prawdopodobnie stracił pracę, więc będzie impuls do zmian)? Czy się uda? Ważne, że spróbuje.

I ostatnia sprawa, o jakiej chcę jeszcze wspomnieć. Być może najważniejszym wątkiem filmu, a przynajmniej równie istotnym, jest wypadek samochodowy, który Michał spowodował, i śmierć bezdomnego człowieka. To dlatego musi pozostać w mieście dłużej, niż zamierzał. Ta sprawa go zmieni. Porządkując historię bezdomnego, porządkuje przy okazji swoje życie. Początkowo Michał nie zamierza się do niczego przyznać, zawiadamia tylko pogotowie i gdyby nie obawa, że policja dotrze do niego, bo na miejscu została jego komórka, pewnie nie rozmawiałby potem z policjantem, który słucha w radiu koncertu swojej córki (kolejna symboliczna scena!). Relacjonując żonie przez telefon, co się stało, przyznaje, że ta sprawa nie zrobiła na nim szczególnego wrażenia. Jest tym nawet zdziwiony. Przecież ludzie mówią o wstrząsie, a on nic takiego nie czuje. To jeszcze jedna przykra prawda, jakiej się o sobie dowiaduje. Może jest tak dlatego, że ofiara to bezdomny? Z tego samego powodu policjant też ją bagatelizuje. Michał był trzeźwy, jechał prawidłowo, tamten był pijany, wtargnął pod samochód. Cóż, co można było zrobić! A że człowiek to bezdomny bez tożsamości, a więc nikt, nie będzie sprawy. Nie ma kogoś, kto by się o niego upomniał. To prawie tak, jakby Michał przejechał psa! Pewnie dlatego nie będzie też kary. W którym momencie postanawia przywrócić zmarłemu tożsamość, a jednocześnie godność? Czy wtedy, kiedy spotyka ojca handlującego starzyzną? Czy kiedy widzi, jak zgniata puszki po piwie? Czy wtedy zrozumiał, jak niewiele trzeba, żeby człowiek stał się nikim dla świata? Stracił swoją przeszłość, swoje życie? Czy uświadomił sobie, że jego ojciec może za jakiś czas też stać się takim nikim? Stopniowo, z uporem Michał odgrzebuje pamięć o zmarłym. Dzięki jego staraniom to już nie anonimowy NN, teraz stoi za nim jakaś przeszłość. Jest już imię, nazwisko, zawód, rodzina, zainteresowania, dom, tragedia, konflkit i alkohol. Banalna (w wymiarze społecznym) i niebanalna (w wymiarze prywatnym) droga od statecznego ojca, męża, nauczyciela historii do anonimowego bezdomnego, alkoholika, wyrzutka, człowieka poza nawiasem. Dzięki Michałowi ten bezdomny mężczyzna odzyska swoje człowieczeństwo. Będzie miał krzyż na grobie, niesamotny pogrzeb. Nawet syn, mimo że początkowo o ojcu nie chce słyszeć, przychodzi jednak na jego grób. Tylko ksiądz nie dotrze. Tak, teraz Michał może spojrzeć sobie w oczy. Czy to, co zrobił, nie jest ważniejsze od kary, którą powinien ponieść? A może istotne jest i jedno, i drugie?

To tyle, choć na pewno mogłabym się jeszcze wgłębiać w szczegóły i analizować "Erratum" dalej, tak dużo w nim treści, wątków, metafor. Świetny film i mądrze optymistyczny. Choć daje nadzieję, kończy się krzepiąco, nie ma tu, na szczęście, banalnego happy endu. Za to jest o czym pomyśleć i czym się zachwycić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty