Esencją tego filmu są portrety bohaterów: Kicki, Wiktora i Didi, relacje pomiędzy nimi oraz powierzchowne rozmowy, small talk (to angielskie określenie bardzo dobrze oddaje istotę tego, co z ekranu słychać).
Kicki to mocno dojrzała, niezbyt piękna, raczej zniszczona (papierosy, alkohol), nie najszczuplejsza, fatalnie się ubierająca kobieta, która rozpaczliwie poszukuje miłości, a może po prostu bliskości. Dlatego wpada na raczej desperacki, niż szalony pomysł podróży do Taipei, gdzie mieszka bogaty biznesmen, pan Chang, z którym łączy ją internetowy romans. Owszem, pan Chang napomknął, że ją kiedyś zaprosi, ale ona postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić mu niespodziankę. Skąd się znają? Czy jest to tylko znajomość internetowa? Czy może spotkali się osobiście, kiedy ona pracowała w Stanach? Tego nie wiemy. Prawdopodobnie to kolejna próba zbudowania bliższej relacji z mężczyzną. Być może nigdy nie przeżyła prawdziwej, wielkiej, szczęśliwej miłości, jest sama, a właściwie należałoby napisać samotna. Wie, czego chce, ale kiedy przychodzi do realizacji planu, po prostu się boi. Każda kolejna próba onieśmiela ją coraz bardziej, czemu zresztą trudno się dziwić: spróbujmy postawić się w jej sytuacji. Patrząc na jej rozpaczliwe wysiłki, jednocześnie żałowałam jej i wstydziłam się za nią. Upokorzenie, jakiego dozna, będzie tym bardziej przykre, że spotka ją w obecności syna, który dopiero wtedy zrozumie, dlaczego matka zaproponowała mu tę egzotyczną podróż, a na miejscu zostawiła właściwie samego, pozwalając snuć się samotnie po Taipei. Onieśmielenie i skrępowanie to stan, jaki towarzyszy jej w tym azjatyckim mieście. Onieśmiela ją szklany, zimny biurowiec, w którym pracuje pan Chang, pełen grzecznych, uprzejmych, ale bezosobowych pracowników. Krępuje hotel, w jakim się zatrzymuje z Wiktorem. Może wstydzi się przed synem, że tylko na tyle ją stać. Nieustannie robi dobrą minę do złej gry, udając, że wszystko jest w porządku. Ale to nieprawda. Kicki jest tak rozpaczliwie samotna, tak desperacko poszukuje bliskości, że gotowa jest flirtować z każdym, kto okaże jej chociaż trochę zainteresowania, nieważne, że najprawdopodobniej jest to tylko uprzejmość wynikająca z roli. Ale porozumienie nie jest możliwe nie tylko ze względu na barierę językową, i Kicki, i właściciel hotelu słabo władają angielskim, ale przede wszystkim dlatego, że przecież niewiele mają sobie do powiedzenia. Rozmowy, jakie toczą, są zdawkowe i konwencjonalne.
Podobnie wyglądają jej relacje z synem. Pewnie go po swojemu kocha, ale po latach nie umie, a może nie chce nawiązać z nim prawdziwego porozumienia. Nie wiemy, dlaczego zostawiła go z babcią, jak często się widywali, dlaczego nie zamieszkała z nim po powrocie do Szwecji. Miałam wrażenie, że Wiktor z jednej strony przeszkadza jej, z drugiej Kicki nie bardzo wie, o czym miałaby z nim rozmawiać. Dlatego pozwala mu samotnie snuć się po tym ogromnym, szarym mieście. Kiedy ona w jakimś po chińsku kolorowym barze próbuje prowadzić powierzchowne rozmowy, on sam je coś w zimnym, bezosobowym MacDonaldzie (?). Dopiero tragedia zbliży matkę i syna. Ona uświadomi sobie, jak jest dla niej ważny, on zrozumie, że jednak mu na niej zależy. Ale i wtedy niewiele będą sobie mieli do powiedzenia. Jej wyjaśnienia i tłumaczenia będą nader powściągliwe. To zresztą moim zdaniem najsłabsza część filmu, najmniej prawdopodobna. Co prawda akcja nagle przyspiesza, ale ja niekoniecznie tego oczekuję. Poza tym takie łatwe i szybkie rozwiązanie problemu wydaje mi się mało prawdopodobne. Dziwi też, że kiedy niebezpieczeństwo zostaje szczęśliwie zażegnane, po wszystkich to, co się stało, spływa jak woda po gęsi.
Równie interesujący jest portret Wiktora. To robiący sympatyczne wrażenie chłopak, wrażliwy, grzeczny, nieśmiały, przynajmniej w kontaktach z matką. Przeżyje wielkie rozczarowanie, kiedy zrozumie prawdziwy cel jej wizyty w Taipei, i odtąd nie będzie potrafił ani chciał być z nią sam na sam. W luksusowym hotelu nad jeziorem, turystyczną atrakcją, będzie od niej za wszelką cenę uciekał. Ten wielki, elegancki hotel jeszcze bardziej obnaży samotność bohaterów. W podłym hoteliku w Taipei przynajmniej można było z kimś porozmawiać, tutaj otrzymuje się tylko fachową, uprzejmą, ale bezosobową obsługę. Pewnie dlatego Kicki, początkowo zachwycona miejscem, po chwili, samotna w swoim luksusowym pokoju, ze złością obrywa płatki z kwiatka zdobiącego wnętrze.
Bardzo ciekawa jest relacja, jaka łączy Wiktora i Didiego. Początkowo Wiktor wyraźnie się go obawia, próbuje wywikłać się z tej znajomości, ale nie bardzo potrafi i ustępuje osaczającemu go Didiemu. Z czasem staną się sobie coraz bliżsi i to oni najwięcej się o sobie dowiedzą. Może dlatego, że znacznie lepiej znają angielski, a może są siebie po prostu ciekawi. Nie wiemy, czy intencje doświadczonego przez los Didiego są od początku czyste i bezinteresowne. Czy kieruje nim ciekawość i sympatia do nieśmiałego cudzoziemca? Czy też chciał go naciągnąć albo okraść, a z czasem polubił i porzucił ten zamiar? W każdym razie to, co dzieje się pomiędzy nimi potem, wydaje się szczere. Trudno też do końca być pewnym charakteru ich relacji: czy to więź przyjacielska czy homoseksualna, co sugerują niektóre sceny. A może sami do końca nie zdają sobie sprawy z tego, co ich połączyło, dwóch smutnych, samotnych chłopaków. W zakończeniu filmu widzimy ich spacerujących razem o zachodzie słońca po hotelowym dachu na tle szarego nieba i neonu, podczas gdy samotna Kicki spogląda na Taipei i na nich. Ale może teraz ważniejsze jest to, że pogodziła się z synem i spróbuje odzyskać utracony czas?
Świat w tym filmie wcale nie jest piękny. Brzydkie, zaniedbane i bezosobowe jest szwedzkie mieszkanko Kicki, brzydki jest hotelik, w którym się zatrzymują, brzydkie jest szare, ogromne Taipei. Piękno okazuje się tylko konwencją albo iluzją. Kiedy pan Chang w pierwszej scenie filmu odsłania przed Kicki panoramę miasta, zapiera jej, i nam widzom, dech w piersiach, ale kiedy już znajdziemy się tam razem z nią i Wiktorem, okaże się, że naprawdę wszystko wygląda inaczej. Tylko morze wabi swoim pięknem. Iluzją jest też szczęście, które wydaje się na wyciągnięcie ręki, a w rzeczywistości trudno je osiągnąć. Nawet więź z synem nie wystarcza.
"Miss Kicki" przypomina trochę mój ulubiony film "Między słowami" Sofii Coppoli, tyle że ten pierwszy jest tylko dobry, a ten drugi znakomity. W obu następuje zderzenie kultur, w obu samotni bohaterowie próbują nawiązać ze sobą bliższą relację rzuceni gdzieś w obce, wielkie miasto, w obu nastrój budowany jest milczeniem, mimiką, gestami. Wszystkiego o Kicki dowiadujemy się, obserwując jej miny, zakłopotanie, uśmiechy, ukradkowe spojrzenia, rzucane mimochodem uwagi, sposób, w jaki pali papierosa czy nerwowo obciąga spódnicę. Podobnie jest z Wiktorem, tylko twarz Didiego pozostaje nieprzenikniona. Ten film byłby kolejną banalną opowieścią o samotności i trudzie porozumienia, gdyby nie składał się z tych drobnych obserwacji ludzkich zachowań, z tego, co między słowami. To właśnie dzięki temu jest interesujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz