Dziś inaczej niż zwykle będą, z kilku powodów, filmowe remanenty. Po pierwsze dlatego, że film, o którym chciałam napisać, zawiódł mnie kompletnie i, poza kilkoma zdaniami, nie jest wart żadnej wzmianki. Trudno też na siłę snuć rozważania na jego temat. No po prostu nie ma o czym! Po drugie nie skończyłam jeszcze fascynującej powieści, którą właśnie czytam, więc o niej dopiero w tygodniu. Po trzecie inna książka, którą przeczytałam, też niespecjalnie jest warta uwagi, mimo że jej autorem jest noblista, więc i o niej nie napiszę. Po czwarte widziałam ostatnio dwa filmy, które koniecznie trzeba zobaczyć, a ponieważ z różnych względów nie podzieliłam się wrażeniami od razu, więc robię to teraz w takiej okrojonej formie. Ale do rzeczy.
Pierwszy z nich to "Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego. Nie powiem, żebym była znawczynią twórczosci tego reżysera. Widziałam poprzednio tylko jeden jego film "Ogród rozkoszy ziemskich". Zafascynowała mnie ta opowieść o miłości i śmierci osadzona w Wenecji i mocno związana z obrazem Bosha. Zaraz potem przeczytałam nawet powieść Majewskiego "Metafizyka", która stała się kanwą dla scenariusza. Też z przyjemnością (to złe słowo, bo to książka o śmierci). Na "Młyn i krzyż" poszłam nie dla reżysera, lecz, jak poprzednio, z powodu tematu. Tym razem Majewski ożywia obraz jednego z moich ukochanych malarzy Petera Bruegla "Droga krzyżowa". To fascynujące przeżycie! Reżyser wybiera sobie dwanaście postaci z obrazu i śledzi, a raczej dopowiada, ich losy tuż przed i tuż po scenie, w jakiej malarz uwiecznił je na obrazie (akcja filmu, jeśli można mówić o akcji, trwa dobę). Oprócz tego wprowadza na ekran samego artystę i jego marszanda, którzy opowiadają o akcie tworzenia (Bruegel) i o tym, co dzieje się wokół, a co ma wpływ na powstanie obrazu (marszand). W filmie pada niewiele słów, warstwa dźwiękowa to głównie odgłosy: chrzęst mechanizmu młyna, płacz, turkot kół, stukot młotka przybijającego gwoździe do krzyża, dziecięcy śmiech, głosy ptaków, śpiew, kroki tańca i wiele innych. Najważniejszy jest tu oczywiście obraz i metafizyczna refleksja. Reżyser wyławia z malowidła pojedyncze sceny, często takie, których na pierwszy rzut oka widz kontemplujący obraz nie dostrzega, i pokazuje ich kulisy. Wprowadza nas do miasta widocznego na dalekim planie, do fascynującego wnętrza młyna, do lasu, przygląda się tańczącym też gdzieś w odległym planie. Przewijają się również przed nami twarze, wnętrza i sceny nie tylko z obrazu, ale zawsze z Breugla. Poznamy na przykład rodzinę malarza, jego żonę zajętą codziennymi obowiązkami i gromadkę dzieci. Gdy on rozważa tajemnicę życia, śmierci, cierpienia i czasu, ona przewija, gotuje, sprząta. W tym samym momencie dzieją się sprawy podniosłe i zwyczajne. Tak jak na obrazie: gdy jedni się bawią, inni cierpią. Scena ukrzyżowania nie jest wcale centralną sceną dzieła, można jej nawet nie zauważyć. Wszak najczęściej nie dostrzegamy tego, co ważne. Bywa, że historia dzieje się po cichu, nie spektakularnie. To, co mnie szczególnie poruszyło, to nieuchronność cierpienia, które musi się wydarzyć. Nikt specjalnie się przed nim nie buntuje: ani młody wieśniak, który zostanie przez hiszpańskich żołnierzy przywiązany do koła, ani dwóch łotrów, którzy zostaną ukrzyżowani razem z Chrystusem, ani sam Chrystus, ani jego matka. Jakby wiedzieli, że to nieuchronne, więc musi się wypełnić. Słychać tylko płacz żony wieśniaka i cichą skargę matki. Film jest fascynujący malarsko. Oglądanie breuglowskiego świata na ekranie to rozkosz (brr, cóż za górnolotne słowo!). Poznajemy też symboliczną warstwę i historyczny kontekst, a więc coś, o czym wiemy, że jest, ale do czego nawet bardzo zainteresowanemu laikowi podziwiajacemu obraz w galerii, w albumie czy ekranie komputera trudno dotrzeć. Na pewno obejrzę ten film jeszcze raz. Polecam go wszystkim miłośnikom Breugla i niderlandzkiego malarstwa, ale także tym, którzy niekoniecznie interesują się tą dziedziną sztuki. Może dzięki temu filmowi odkryją ją dla siebie.
Drugi film, który bardzo warto zobaczyć, to chiński "Razem i osobno" Quanana Wanga pokazywany w kanale Ale Kino! w cyklu Kino Mówi: Kocham. To niezwykle ciekawa opowieść o parze dawnych kochanków, których rozdzieliła historia. Mieli się spotkać i razem uciec na Tajwan, ale do spotkania nie doszło i wyjechał tylko on, ona została w komunistycznych Chinach. Oboje założyli rodziny, ale o sobie nie zapomnieli. Spotykają się po pięćdziesięciu latach. On jest już wdowcem i chce ją zabrać na Tajwan, aby wreszcie z nią być. Ale ona ma męża i kilkoro dzieci. Jest rozdarta pomiedzy wdzięcznością, przywiązaniem i szacunkiem, a miłością. Znacie? Otóż nie, tak tylko się wam wydaje. Początek to oczywiście schemat, ale dalej jest już zupełnie coś innego. I właśnie ta odmienna warstwa kulturowa i obyczajowa jest tak interesująca. Bohaterowie zupełnie inaczej podchodzą do małżeństwa i miłości, wolni są od hipokryzji, która towarzyszy naszej kulturze. Coś, co u nas traktowane jest jak skandal, rozwiązłość, zdrada czy grzech, tam jest przedmiotem spokojnego wyboru, szczerych rozmów i wspólnych rozważań. Wcale jednak nie zmniejsza bólu czy cierpienia, ale jest ono ciche i nienachalne, przyjmowane z pokorą. Film jest spokojny, kontemplacyjny, tempo niespieszne, więcej tu obserwacji niż rozmów, chociaż nie toczy się w całkowitym milczeniu. Świetne sceny obyczajowe, rodzajowe, rodzinno-sąsiedzkie, uliczne. Już sama obserwacja innej kultury, innej codzienności jest bardzo ciekawa. A do tego niebanalna historia miłosna niemłodej już pary zwykłych, niepięknych ludzi. Mimo że niemłodzi i tacy zwyczajni ja po prostu wzruszyłam się do łez. Nie były to łzy sentymentalne czy czułostkowe, raczej zaduma nad komplikacją ludzkich losów i czasem, którego nie można cofnąć. Polecam! Na pewno pokazywany będzie jeszcze kilkakrotnie.
I na koniec film, którego moim zdaniem oglądać nie warto! To z jego powodu dzisiejsze remanenty! Dawno się tak nie męczyłam w kinie jak na "Hiszpańskim cyrku" Alexa de la Iglesii. Miałam ochotę wyjść i szkoda, że tego nie zrobiłam, bo im dalej, tym gorzej, a zakończenie wlecze się niemiłosiernie, mimo że dzieje się mnóstwo niczym w hollywoodzkim filmie akcji. To historia miłosnego trójkąta z hiszpańską historią w tle. Początek akcji sięga roku 1937, wojny domowej, koniec to lata siedemdziesiąte. Zaczyna się nieźle, ale potem film grzęźnie w nadmiarze pomysłów, absurdu, groteski, cytatów filmowych, sztucznej krwi, emocji, uczuć i huku wystrzałów, ciosów, muzyki i czego tam jeszcze. Jak to w grotesce wszystko jest przerysowane i nie do końca serio, ale tutaj przerysowane jest zdecydowanie zanadto. Dlatego pewnie nic nie wzrusza, nie przeraża, nie złości i nie śmieszy. Po prostu nuży. Nadmiar bodźców jest taki, że po pewnym czasie zobojętniałam i z utęsknieniem czekałam na koniec (a film trwa ponad sto minut!). Żeby to wszystko jeszcze czemuś służyło! Niestety przesłanie to banał: wojna jest cyrkiem, Hiszpania jest cyrkiem, właściwie wszystko jest cyrkiem, życie, miłość, nienawiść też (akcja toczy się w środowisku cyrkowym, bohaterami są dwaj klauni i akrobatka). Może dla Hiszpanów ten film jest ważniejszy ze względu na historię, w którą się wpisuje. Znalazłam tu parę scen śmiesznych, parę świetnych plastycznie, kilka fascynująco onirycznych, kilka interesujących rodzajowych, ale to wszystko. Lubię barok, kocham Almodovara, groteska i absurd też nie są mi obce, byle nie w nadmiarze. Ten film jednak się w nim topi, a treści na lekarstwo. Po prostu zdecydowany przerost formy! Nie warto!
Tyle remanentów filmowych, może kiedyś zbierze mi się na remanent książkowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz