Kevin Jared Hosein "Głodne duchy"

Naprawdę niewiele brakowało, abym przegapiła powieść Kevina

Jareda Hoseina "Głodne duchy" (Czarne 2025; przełożyła Zofia Szachnowska-Olesiejuk). Tyle ukazuje się nowości, że o pomyłkę nietrudno. Na szczęście Czarne ma swój podcast i właśnie tam usłyszałam rozmowę o tej książce. Już samo to, że autor jest karaibskim pisarzem pochodzącym z Trynidadu i Tobago, było dostateczną zachętą, a i dalsza część rozmowy upewniła mnie, że muszę tę powieść przeczytać. I miałam rację. Jest to książka, jaką najbardziej lubię - znakomita w czytaniu, a jednocześnie o dużym ciężarze. Jednym słowem poruszająca istotne tematy. No i nie pozostawiła mnie obojętną. W tym wypadku dociąża ją jeszcze wiszące nad bohaterami fatum, fatum rodem z antycznej tragedii. Śledząc losy bohaterów, wiemy, że musi dojść do nieszczęścia. Pozostaje pytanie - do jakiego? Kogo dotknie? 

Zanim przejdę do konkretów, dodam jeszcze, że "Głodne duchy" to pierwsza powieść dla dorosłych Kevina Jareda Hoseina, wcześniej pisał dla dzieci i młodzieży, a zaczął swoją zawodową karierę jako nauczyciel biologii, czym zajmował się ponad dziesięć lat.

Akcja książki rozgrywa się w roku 1944 w małej miejscowości i jej okolicach gdzieś na Trynidadzie. Te okolice są niezwykle istotne, bo odzwierciedlają drabinę społeczną. Na wzgórzu nad wioską znajduje się bogata posiadłość Daltona Changoora. Mieszka z nim znacznie od niego młodsza żona, piękna i dystyngowana Marlee. W tym świecie za dużymi pieniędzmi idą strach i szacunek. Dalton bardzo dużo może, wszyscy się z nim liczą i bez szemrania spełnią jego prośby czy żądania. Chociaż trzyma się z boku, trzęsie całą okolicą. Jakie prowadzi interesy? Nie wiadomo, lepiej się nie dopytywać. Życie w jego posiadłości jest obiektem domysłów i marzeń. Pilnują jej trzy groźne psy. Był taki czas, kiedy Dalton Changoor zapraszał do domu dzieci. Urządził dla nich pokój zabaw i boisko, ale potem w wyniku pewnych wypadków i to się skończyło. O tym, jak upływa życie państwa, jakie takie pojęcie mogą mieć trzej pracujący dla pana Changoora robotnicy. Z domu często słychać dźwięki muzyki. 

W dole jest miasteczko Bell. Znajduje się tam posterunek policji, szkoła i szpital. No i domy. Cóż w tym dziwnego? Otóż posiadanie takiego domu to wielkie marzenie tych, którzy mieszkają w baraku stojącym za miastem. Bo tych kilka rodzin żyjących w nim stoi najniżej w hierarchii społecznej. To ludzie pracujący na plantacji trzciny cukrowej. Nawet jeśli ktoś z nich dostanie pracę w miasteczku, to i tak zarabia na tyle marnie, że może sobie tylko pomarzyć o domu w Bell. Barak to kilka niewielkich pomieszczeń poprzegradzanych cienkimi ściankami. W każdym żyje jedna rodzina. Najczęściej z dziećmi, a nawet z wnukami. O żadnej intymności mowy być nie może. Wszystko dzieje się tu na oczach dzieci albo nie dzieje się wcale. Jakby tego było mało, przecieka dach. Kiedy przychodzi czas ulew, woda wlewa się do środka. 

Woda bulgotała w ich zalanym po kostki pokoju. Sączyła się do środka przez szpary w ścianach. Następnego ranka materac z włókna kokosowego cuchnął, a w workach z ryżem pojawiły się kijanki.

W takim miejscu łatwo o choroby i przemoc. Mężczyźni nie stronią od alkoholu. Ale najgorsza jest beznadzieja. Kto urodził się w baraku, ten zapewne w nim umrze. Życie tu to naznaczenie. I nie chodzi tylko o biedę i fatalne warunki bytowe. Chodzi o coś więcej - o brak szacunku i pogardę ze strony mieszkańców Bell. Mieszkasz w baraku, jesteś gorszy, w razie czego z definicji podejrzany. Można cię zamknąć bez dania racji. Policjanci nie uwierzą komuś z baraku, wiadomo, tam mieszkają wyrzutki społeczne i złodzieje. Znamy ten mechanizm. 

Młodzieniec skrzyżował na piersi cherlawe ramiona, spojrzał na obdarte buty Hansa i zmarszczył nos, jakby właśnie poczuł, że ktoś puścił bąka. 

Niektórzy pragną się z baraku wyrwać. Młode dziewczyny za wszelką cenę chcą się związać z chłopakiem z Bell. Hans Saroop i jego żona Szueta marząc o lepszej przyszłości dla syna, posyłają go do szkoły w Bell. Ale żeby tam chodzić, trzeba mieć wiele samozaparcia, bo chłopak z baraków będzie zawsze obiektem bezlitosnych kpin i prześladowania. Nic dziwnego, że Kryszna nie chce tam wracać po wakacjach. Buntuje się przeciw uległości rodziców, a szczególnie ojca, który uważa, że tylko grzecznością i pokorą coś wskóra. Nie chce zadrażniać sytuacji. W milczeniu znosi drobne i większe upokorzenia, czego świadkiem bywa syn i nie potrafi takiej postawy zrozumieć. Kipi w nim gniew i wściekłość. 

Kryszna wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do środka. (...) Rzucił mężczyźnie spojrzenie spode łba.

- Ale o co się panu rozchodzi?

(...) Mężczyzna patrzył Hansowi prosto w oczy.

- Chłopcy zostają na zewnątrz.

Hans skinął głową.

- Ta jest, psze pana.

- A ci tam to niby co? - Kryszna wskazał na dzieci w sklepie.

- Cicho bądź - skarcił go ojciec, kładąc mu dłoń na plecach.

Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Hansa.

- Mieliśmy tu już kilka incydentów, a ja mam tylko jedną parę oczu.

Kryszna nie ma zamiaru znosić zniewag swoich rówieśników z Bell. Żeby bronić honoru, gotów jest się bić. Ma wiernych przyjaciół, którzy w razie czego ruszą mu na pomoc. To kuzyn Tarak i dwaj bliźniacy otoczeni złą sławą. Ale przemoc rodzi przemoc. Chłopaki z miasteczka pamiętają każdy siniak, każde wyzwisko, a przy tym czują się bezkarni, bo jeden z nich jest synem komendanta policji. Konflikt eskaluje i z góry czujemy, że nie może skończyć się dobrze. To tylko jeden z elementów ciągu różnych zdarzeń, które w końcu doprowadzą do tragedii.

Na nierówności majątkowe nakładają się jeszcze problemy rasowe i religijne. Bo na Trynidadzie mieszkają  wyznawcy hinduizmu i chrześcijanie, biali, mulaci i czarni. Ci z baraku to najczęściej hinduiści, ci z miasteczka przeważnie chrześcijanie. To tylko pogłębia konflikt.

Ogromną zaletą powieści są głębokie portrety bohaterek i bohaterów, ich wzajemne skomplikowane relacje. Mało tu postaci jednoznacznie dobrych. Poznając ich historie, doskonale rozumiałam, co nimi powoduje, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Niewypowiedziane traumy, marzenie o miłości i bliskości, a wreszcie o lepszym życiu. I po prostu zmęczenie beznadziejną codziennością, szarpaniną o jako taką egzystencję. To prowadzi niektórych bohaterów do upadku. Nawet dumny Kryszna ma w pewnym momencie dość i czuje, że doszedł do ściany. Jest gotów skapitulować i prosić o pomoc kogoś, kogo nienawidzi. Ulec pokusie o lepszym życiu.

Czy jest w tej powieści coś jasnego? Znajduję trzy takie elementy. Jeden to solidarność mieszkańców baraku, którzy zawsze mogą na siebie liczyć w trudnych sytuacjach. Jeśli coś ich ratuje, to wspólnota, jaką tworzą. Drugi to miłość do barakowego psa, Białej Damy. Tarak, inni również, chociaż on szczególnie, jest dla niej gotów na wiele. Niestety to przywiązanie stanie się jednym z zalążków tragedii, jaka się w tej powieści rozegra. Trzecim jasnym punktem jest postawa jednego z trzech pracowników Changoorów, Robinsona, który wydaje się być człowiekiem szlachetnym, dobrym i bezinteresownym. Czy coś jeszcze? Może dumna postawa Szuety, która nie chce litości. Od kogo i w jakiej sytuacji, tego zdradzić nie mogę.

No i jest też w powieści zagadka. Bo wszystko zaczyna się od nieoczekiwanego zniknięcia Daltona Changoora. To ta strzelba, która skoro wisi na ścianie, to w ostatnim akcie musi wystrzelić. Gdyby nie zniknął, na pewno nie doszłoby do tragedii.

Bardzo dobra, ciekawa i poruszająca powieść, a w dodatku pięknie napisana. 

Vincenzo Latronico "Do perfekcji"

Chociaż krótka powieść Vincenzo Latronico "Do perfekcji" (Czarne

2025; przełożyła Katarzyna Skórska) była w Polsce szeroko omawiana, pewnie nigdy bym się za nią nie wzięła, gdyby bliska mi osoba nie powiedziała, że to o niej i koniecznie muszę przeczytać. Drugi powód to wizyta autora na tegorocznym Festiwalu Conrada. Z czystej ciekawości postanowiłam się na spotkanie z pisarzem wybrać w towarzystwie wzmiankowanej bliskiej mi osoby. 

Cóż, przeczytałam bez bólu, ale tak jak przypuszczałam, nie jest to powieść, która by mnie jakoś specjalnie poruszyła. Tak więc była to lektura z gatunku tylko poznawczych - próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, czym tak bardzo niektórzy się zachwycają, w tym bliska mi osoba. No i może, w mniejszym stopniu, chęć nadążania za nowościami. Zresztą, jak to w polskim światku literackim bywa, szum wokół "Do perfekcji" wygasł szybko i gdyby nie wizyta Vincenzo Latronico w Polsce, pewnie jego powieść podzieliłaby los innych niegdyś głośno, acz przez chwilę, dyskutowanych. A teraz do rzeczy.

Anna i Tom przeprowadzają się z Włoch do Berlina. Pracują w branży kreatywnej, mogą to robić z domu, z jakiegokolwiek miejsca na świecie. Pozostanie w rodzinnym kraju wydaje im się nudne i bez przyszłości, chcą zakosztować czegoś innego. 

Wyjazd spowodowany impulsem, rozmową w barze, kiedy kariera zdawała się tkwić w martwym punkcie, a konto w banku pęczniało;

Ot, współcześni nomadzi. Wynajmują mieszkanie, obracają się w kręgu osób podobnych do siebie, ekspatów, którym, tak jak im, modny Berlin wydał się idealnym miejscem do życia. 

Nie była to prywatna mitologia; wprost przeciwnie, jej wartość wynikała z jej uniwersalności. Łączyła spotykanych Hiszpanów, Francuzów, Włochów i Amerykanów; była skodyfikowana w nieskończonej liczbie artykułów lifestyle'owych i filmów dokumentalnych, powielana w obrazach scrollowanych na facebookowych osiach czasu i w instagramowym feedzie całego pokolenia. Przypieczętowała wejście Anny i Toma do społeczności scementowanej wspólną rzeczywistością, społeczności, która sama w sobie stała się jakby rzeczywistością.

Spotkania w kawiarniach, od czasu do czasu noc spędzona w nocnym klubie, trochę używek, ale bez przesady, eksperymenty seksualne, niekoniecznie. Nadążanie za modnym, raczej z progresywnej bańki, stylem życia i dokumentowanie go w mediach społecznościowych. 

Wszyscy utożsamiali się z częścią przekonań lewicowych. Uważali się za feministów, za ludzi zaangażowanych przeciwko niesprawiedliwości społecznej, co przede wszystkim oznaczało, że oburzały ich pewne przejawy rasizmu czy seksizmu w Nowym Jorku. Anna i Tom zrezygnowali z klienta, który odmówił wycofania się z seksistowskiej reklamy. Przekazywali dziesięć dolarów miesięcznie na fundację walczącą z dyskryminacją osób LGBTQ, która to kwota zmniejszała się do niespełna dziewięciu po odjęciu prowizji pobieranej przez kalifornijskiego pośrednika. Podobnie jak ich znajomi nie byli pewni, czy podziwiać Hillary Clinton jako kobietę, czy może potępiać ją za związki z przemysłem farmaceutycznym. Ich zaangażowanie, rzecz jasna, miało charakter czysto teoretyczny; na płaszczyźnie praktycznej ograniczali się do jazdy uberem tylko podczas śnieżycy i zostawiania napiwków gotówką. Nie jadali tuńczyka.

Żadnej próby zrozumienia historii miasta, a jeśli już to w sposób bardzo powierzchowny, anegdotyczny, gadżeciarski.

Najpierw jest zachwyt, ale po jakimś czasie okazuje się, że za tym wszystkim stoi pustka. Trudno nawiązać bliższe więzi w świecie, w którym znajomi poznani na forum dla berlińskich ekspatów nagle znikają, bo decydują się wrócić do kraju albo podążyć w inne miejsce. Oczywiście pojawiają się inni, ale i oni po jakimś czasie mogą wyjechać. Płynny, ponowoczesny świat. Co pozostaje? Bycie we dwoje i niezbyt ekscytująca praca nieprzynosząca wielkich pieniędzy. Wszystko to jakoś letnie i bez emocji. Nie ma prawdziwych problemów, ale nie ma też większych ekscytacji. Cóż, wieczne święto w końcu przestaje być świętem. Tymczasem ich włoscy znajomi, którzy zostali w kraju, powoli pną się coraz wyżej, stabilizują swoją pozycję, a oni tkwią na ruchomych piaskach, stale przekonując się, że to oni wygrali los na loterii, że stabilizacja to relikt pokolenia ich rodziców. Z wygodnej rutyny wyrwie ich na chwilę kryzys migracyjny, bo, tak jak ich znajomi, uznają, że muszą się zaangażować w pomoc migrantom. 

Pobudził ich, rzecz jasna, alarm mówiący o kryzysie humanitarnym, ale również poczucie, że wokół dzieje się coś, czego nie chcą uniknąć, jakby wyczekiwane spotkanie z historią - nareszcie.

Ale i to po jakimś czasie się skończy. Pandemia poczyni w tym światku jeszcze większe wyrwy i spustoszenia. Co pozostaje? Wieczna wędrówka i poszukiwanie nowego raju. Wszak trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada. Idealny świat dokumentowany w portalach społecznościowych okazuje się iluzją, rajem na pokaz, a naprawdę nic za tym nie stoi. Ale przecież to wszystko już wiemy.

To, co w tej krótkiej powieści zainteresowało mnie najbardziej, to obraz gentryfikującego się Berlina, który zmienia się na niekorzyść dla zwykłych mieszkańców, ale także dla takich ekspatów jak oni, o ironio, właśnie za ich sprawą. 

Chodzili do knajp, w których piwo rzemieślnicze kosztowało trzy razy więcej niż pils w ich dzielnicy; gromadzili się przed galeriami sztuki, które jak na ironię zachowały szyldy wyeksmitowanych handlarzy starzyzną lub szewców; zastępowali lokatorów, którzy opłacali czynsz markami wschodnimi. Zdawali sobie sprawę, że tylko zaogniają problem dotyczący ich środowiska, lecz nie myśleli o tym, podobnie jak palacze nie myślą o nowotworze płuc.

Coraz trudniej znaleźć mieszkanie, bo rosną ceny, znikają ulubione knajpki, na ich miejsce powstają nowe już nie tak swojskie i przyjazne, znikają przestrzenie, no i ludzie. Ta chłodna dokumentacja zmian zrobiła na mnie największe wrażenie. Oczywiście to nic odkrywczego, bo znam zjawisko, czytam i słucham o nim, obserwuję je w moim mieście i w innych, gdzie masowa turystyka staje się powoli przekleństwem.

Powieść nawiązuje do innej, "Rzeczy" Georgesa Pereca, której to książki nie znam, jak pewnie większość czytających Vincenzo Latronico, więc pewnie coś mi umyka. Tymczasem, aby przynajmniej wiedzieć, na czym zasadza się to odniesienie, zajrzałam do, wyjątkowo dokładnej, informacji wydawcy. Książka francuskiego pisarza opowiada o podobnej parze żyjącej w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Oczywiście taka informacja nie zastępuje lektury. Nabrałam jednak ochoty, aby "Rzeczy" przeczytać, dlatego powodowana impulsem wypożyczyłam  ją bez trudu z biblioteki

Cóż, właściwie tyle mam do powiedzenia na temat "Do perfekcji" Vincenzo Latronico. Książka dokumentuje świat współczesnych nomadów, ale to nie mój świat. A ponieważ jest to opowieść chłodna i beznamiętna, stąd moje określenie dokumentuje, trudno mi jakoś emocjonalnie zbliżyć się do bohaterów. Ale pewnie nie o to chodziło. 

PS. Może jednak odrobinę i ja odnajduję siebie w tym portrecie, mimo że nie jestem współczesną nomadką, przeciwnie, wolę zasiedzenie, no i bohaterowie tej powieści są ode mnie znacznie młodsi.

Abdulrazak Gurnah "Powróceni"

Sama się sobie nie mogę nadziwić, że powieść noblisty Abdulrazaka

Gurnaha "Powróceni" (Wydawnictwo Poznańskie 2022; przełożył Krzysztof Majer) czekała  tak długo na lekturę w głębinach mojego czytnika. Nie chodzi o to, że noblista, ale że to literatura niszowa, a taką uwielbiam. Z tą niszowością oczywiście nie jest tak prosto, bo Abdulrazak Gurnah, urodzony na Zanzibarze, jako dwudziestolatek przybył do Wielkiej Brytanii, gdzie ukończył studia, mieszka i pracuje jako wykładowca literatury na jednym z uniwersytetów, no a pisze po angielsku. Wobec tego jest pisarzem angielskim czy tanzańskim? No ale jego powieści są osadzone w kraju dzieciństwa lub  dotyczą losów migrantów, a właśnie ciekawość innych światów tak bardzo pociąga mnie w literaturach niszowych. Dlaczego wobec tego teraz przyszedł czas na jego powieść? Być może niektóre i niektórzy już się domyślają - chodzi oczywiście o wizytę pisarza w Polsce, a konkretnie na Festiwalu Conrada. Przed spotkaniem, na które z trudem  zdobyłam wejściówkę, postanowiłam "Powróconych" przeczytać. No i udało się bez większego wysiłku, bo przez powieść płynie się znakomicie, chociaż tematyka wcale nie jest wesoła. I już wiem, że po kolei będę czytać kolejne książki pisarza wydawane w Polsce. A kiedy? Czas pokaże. (Dwie kolejne już mam. Tym razem na samym wierzchu mojego czytnika.)

Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy dzisiejsza Tanzania była kolonią niemiecką i nazywała się Niemiecką Afryką Wschodnią. Wybrzeże, gdzie przede wszystkim rozgrywają się zdarzenia, to świat wielokulturowy. Tu toczy się handel znajdujący się w rękach kupców z Indii i z innych rejonów Afryki, tu przypływają statki z rozmaitymi towarami. Życie podporządkowane jest interesom i płynie raczej spokojnie. Tymczasem w głębi lądu spokojnie wcale nie jest. Niemieccy kolonizatorzy brutalnie pacyfikują kolejne bunty i powstania, robiąc to częściowo rękami tych miejscowych, którzy zaciągają się do schutztruppe, niemieckiej armii stacjonującej w koloniach. Wykorzystują animozje pomiędzy plemionami a ludźmi z wybrzeża czy z większych ośrodków, czyniąc z najemników bezwzględne maszyny do zabijania. Z czasem ci najemnicy zwani askarysami coraz bardziej identyfikują się z Niemcami niż z miejscową ludnością. Podporządkowują sobie skolonizowane tereny i eksploatują je gospodarczo. 

Wytrwałość, z jaką miejscowe ludy odrzucały poddaństwo wobec cesarskiej Deutsch-Ostafrika, zaskoczyła Niemców, zwłaszcza po przykładnym ukaraniu Hehe na południu oraz Chagga i Meru w górach na północnym wschodzie. Wskutek rozgromienia buntowników Maji-Maji setki tysięcy umarły z głodu, a kolejne setki poległy od ran poniesionych na polu bitwy lub zostały stracone w publicznych egzekucjach. Niektórym zarządcom Deutsch-Ostafrika taki rezultat wydawał się nieunikniony. Prędzej czy później ci ludzie i tak by zginęli. Uznano, że Afrykanie muszą poczuć zaciśnięta pięść potęgi niemieckiego cesarstwa, by nauczyli się z pokorą znosić jarzmo niewoli, z każdym dniem mocniej gniotące karki opornych. (...) Żyzną ziemię przejmowali coraz liczniejsi niemieccy osadnicy. Coraz więcej ludzi obejmowano przymusem pracy, by budowali drogi, oczyszczali przydrożne kanały, tworzyli aleje i ogrody dla rozrywki kolonizatorów i ku większej chwale Kaiserreichu.

Kiedy zacznie się wielka wojna, w Polsce znana jako pierwsza, na tych terenach rozegra się walka pomiędzy  Niemcami i Brytyjczykami. Oczywiście znowu w głównej mierze odbędzie się to rękami miejscowych, którzy zaciągną się do niemieckiej armii kolonialnej albo jako żołnierze zwani askarysami, albo w roli tragarzy. Dlaczego to robią? Przecież to nie ich wojna, jak mówi jeden z głównych bohaterów, Khalifa, do innego, Ilyasa, który postanawia dobrowolnie zgłosić się do armii. Jedni  dla pieniędzy, inni, jak Hamsa oddany przez rodziców za długi pewnemu kupcowi z wybrzeża, bo to wyjście wydaje im się w ich sytuacji najlepsze, jeszcze inni, jak Ilyas, robią to niezmuszeni sytuacją ekonomiczną, ale dlatego, że zostali przez niemieckich kolonizatorów przeciągnięci na swoją stronę. Coś im zawdzięczają, mówią i piszą po niemiecku, pracowali dla nich. Umysły ludzi takich jak on  zostały skolonizowane.

... nie mieli pojęcia, że całe lata spędzą, walcząc na terenach bagnistych, górzystych, leśnych i trawiastych, w ulewę i w suszę, zarzynając i dając się zarzynać, a po drugiej stronie staną armie ludzi, o których istnieniu nawet nie wiedzieli: Pendżabowie i Sikhowie, Fante, Akan, Hausańczycy i Jorubowie, Kongo i Luba, wszyscy ci najemnicy, którzy toczyli za Europejczyków ich wojny ...

Szlak askarysów znaczyły zgliszcza i setki tysięcy umierających z głodu, oni tymczasem parli naprzód w ślepym, krwiożerczym entuzjazmie dla sprawy, której genezy nie znali, opartej na ambicjach, które w ostatecznym rozrachunku miały doprowadzić do ich poddaństwa.

Muszę przyznać, że niewiele na ten temat wiedziałam i to właśnie tło historyczne, dodatkowo naświetlone przez tłumacza w posłowiu, było czymś odkrywczym. Nieoczekiwanie najciekawszymi i najbardziej przejmującymi okazały się dla mnie te partie powieści, których akcja rozgrywa się w czasie pierwszej wojny, a jej bohaterami są żołnierze, a przede wszystkim wspomniany już Hamsa. Bardzo ciekawa jest relacja, jaka nawiązuje się pomiędzy nim, a niemieckim oficerem, któremu służy. Z jednej strony zostaje jakoś wyróżniony, z drugiej przysporzy mu to później problemów, a w końcu doprowadzi do tragedii, której omal nie przypłaci życiem. Niemiecki oficer roztacza nad nim parasol ochronny, a kiedy orientuje się, że nie jest analfabetą, chce go cywilizować, ucząc niemieckiego. To nie oznacza, że nie okazuje mu pogardy, nie wykorzystuje i nie złości się na niego. 

Co człowiek z przepięknego miasta Marbach robi w tej zasranej dziurze? Wychowałem się w rodzinie o wojskowych tradycjach i taka jest moja powinność. Dlatego tu jestem. By wziąć w posiadanie to, co nam się słusznie należy, ponieważ jesteśmy silniejsi. Mamy do czynienia z zacofańcami, z dzikusami, a jedynym sposobem na rządzenie kimś takim jest tchnąć grozę w nich (...) i siłą zmusić ich do posłuszeństwa.

Inni jednak traktują askarysów jeszcze gorzej, jakby nie byli ludźmi. Trzeba jednak przyznać, że wojna tylko do czasu obchodzi się łagodniej z niemieckimi oficerami. Potem i oni dostaną swoje.

Innym ciekawym aspektem jest kwestia  czytania i pisania. Ta umiejętność dla bohaterów i bohaterek jest bardzo ważna. Mogą dzięki niej dostać lepszą pracę, poczuć się wyróżnieni. Bywa, że jej zdobycie okupione zostaje cierpieniem, wymaga samozaparcia. Inna sprawa, że najczęściej uczą się tej sztuki w języku kolonizatorów, najpierw Niemców, po traktacie wersalskim Brytyjczyków, bo to oni przejmują te tereny od pokonanych. 

A poza tym bardzo ciekawa jest sama opowieść - losy bohaterów i bohaterek, ich pogłębione portrety, także kobiece, wzruszająca historia miłosna pary poranionych przez życie ludzi. No i dostajemy też zagadkę, której rozwiązanie nastąpi dopiero pod koniec powieści. Jest wreszcie bardzo dobrze oddane tło obyczajowe. Wszystko to niezwykle interesujące.

Przejmująca, ciekawa, rozszerzająca horyzonty powieść. 

Sylwia Zientek "Blask Montparnasse'u. Artystki i artyści Szkoły Paryskiej"

Wszystkim amatorsko interesującym się malarstwem, wszystkim,

którym wyraz galeria kojarzy się w pierwszym rzędzie z malarstwem albo rzeźbą, a nie z przymiotnikiem handlowa, polecam książkę Sylwii Zientek "Blask Montparnasse'u. Artystki i artyści Szkoły Paryskiej" (Agora 2025). Już wcześniej słyszałam o jej dwóch poprzednich książkach poświęconych malującym albo pozującym kobietom, ale wtedy jakoś się nie skusiłam. Teraz mam już je w swoim czytniku!

Najpierw jednak kilka słów o samej autorce, bo to osoba ciekawa. Niedawno wysłuchałam długiej rozmowy z nią w jednym z podcastów. Z wykształcenia wcale nie jest historyczką sztuki, ale prawniczką. Przez lata pracowała w korporacji, jednak od zawsze chciała pisać. Zaczęła od powieści, których dziś raczej nie ceni. Teraz jej pasją jest malarstwo - w swoich dwóch pierwszych książkach oddaje należne miejsce malarkom, tym znanym i tym, o których zapomniano.  Razem z mężem zaczęła  kolekcjonować sztukę. "Blask Montparnasse'u" to kontynuacja i rozszerzenie tematów podejmowanych w "Polkach na Montparnassie". 

Bo Sylwia Zientek w swojej najnowszej książce zajmuje się zagadnieniem słabo obecnym w powszechnej świadomości, czyli Szkołą Paryską.

Szkoła Paryska była fenomenem na skalę światową. Do tej pory nigdzie, nawet w kosmopolitycznym i wielokulturowym Nowym Jorku, nie uformowała się na taką skalę wspólnota artystyczna skupiająca osoby z różnych krajów, rozmaitego pochodzenia, o zróżnicowanym statusie majątkowym i społecznym, której twórczość zyskałaby rozpoznawalność i uznanie w oczach krytyki oraz szerokiej publiczności.

To jeden z ostatnich akapitów książki. Przyznam, że samo pojęcie gdzieś kiedyś obiło mi się o uszy, ale nigdy nie zgłębiałam tematu. Nie miałam też pojęcia, że wśród przedstawicieli Szkoły Paryskiej są Chagall, Modigliani, Picasso. To najbardziej rozpoznawalne nazwiska. Ale malarzy i malarek tworzących w Paryżu, głównie na Montparnassie, od początku dwudziestego wieku do czasów drugiej wojny światowej, bo to ich określa się tym mianem, były tysiące. O wielu zapomniano, inni nigdy nie odnieśli sukcesu, niektórzy, niegdyś popularni, dziś znów są przypominani.  Są wśród nich takie nazwiska jak Mojżesz Kisling, Mela Muter, Tadeusz Makowski, Chaim Soutine, Eugeniusz Eibisch, Eugeniusz Zak, a to tylko kilka z przewijających się na kartach książki. Przyznam, że wcześniej słyszałam chyba tylko o Kislingu, Muter, a najwięcej o Makowskim i właściwie tylko malarstwo tego ostatniego kojarzyłam. 

Nieprzypadkowo jest tu tyle nazwisk lub imion polskich i żydowskich. Bo to właśnie młodzi ludzie głównie z Europy Wschodniej i Środkowej przybywali tłumnie do Paryża, osiedlali się na Montparnassie, który do czasów pierwszej wojny światowej był dzielnicą podmiejską, gdzie tanio można było wynająć pracownię, i marzyli, aby malować, malować, malować i może osiągnąć sukces. Co ich przyciągało do francuskiej stolicy? Wolność artystyczna i obyczajowa, ale także intensywność życia, rozmach miasta.

W relacjach pierwszego zetknięcia się z paryską metropolią większość artystów Szkoły Paryskiej wymienia słowa "oddech" i "wolność". "W Paryżu poczułem się niczym pies zerwany z uwięzi" - pisał w "Moim życiu" Chagall.

Większość z nich, zanim się przebiła, klepała biedę. Naprawdę trzeba było mieć bardzo dużo samozaparcia, aby żyć w nieopalanych nędznych pracowniach, nie dojadać, a nawet głodować. Artystkom i artystom ze Wschodu nie zawsze było łatwo wtopić się w kulturę francuską, zrozumieć społeczne normy, obyczaje, trudnością była słaba albo żadna znajomość języka, dlatego trzymali się razem. Tak powstała między innymi polska kolonia. 

 Zdecydowanie łatwiej było się asymilować osobom wywodzącym się z rodzin ziemiańskich czy szlacheckich. Znajomość francuskiego zdobywali niejako naturalnie już od dziecka. Francuska kultura była stale obecna w ich rodzinnych domach. Jednak w Paryżu nawet artyści wychowani w takich warunkach odczuwali kompleksy z powodu pochodzenia.

Niektórym nigdy nie udało się zdobyć uznania krytyki i publiczności. Kilku zostało docenionych po śmierci. Malarki i malarze Szkoły Paryskiej nie tworzą jednego kierunku. Jedni fascynowali się kubizmem, inni ekspresjonizmem, fowizmem, jeszcze inni stworzyli własny niepodrabialny styl jak Chagall czy Makowski. W ciągu tych czterdziestu lat zmieniały się przecież mody i nurty. Zmieniał się też sam Montparnasse, który w latach dwudziestych zeszłego wieku stracił swój podmiejski charakter i stał się turystycznym i celebryckim disneylandem. Zmieniało się też nastawienie do artystów. Z jednej strony niektórzy z nich, nieliczni, zyskali status gwiazd, z drugiej im bardziej podnosił głowę nacjonalizm, tym więcej było niezadowolonych, że nie docenia się sztuki francuskiej, tylko jakieś międzynarodowe, często żydowskie, towarzystwo. A i Polacy tworzący w Paryżu polską kolonię nie mieli w swojej ojczyźnie łatwo, bo zarzucano im, że ich sztuka nie jest narodowa, tylko kosmopolityczna.

Książkę Sylwii Zientek czyta się znakomicie. Rozdziały opowiadające o codziennym życiu artystek i artystów, o dzielnicy, o tym, jak mieszkali, jak żyli, o knajpach, w których się spotykali, przeplatają się z rozdziałami poświęconymi konkretnym malarkom lub malarzom, ale także modelkom czy najbardziej zasłużonym marchandom, w tym Leopoldowi Zborowskiemu. Autorka opuszcza ich, aby w kolejnych częściach książki do nich wrócić i dopowiedzieć ich losy. Dużo miejsca poświęca kobietom, których do Paryża przybywało bardzo dużo.  

Tu (...) [mogły] swobodnie przemieszczać się po wielkim mieście, przysiąść w kawiarni, pójść do teatru, na koncert czy na jeden z wielu darmowych wykładów. (...) Dla kobiet Paryż był przede wszystkim oazą wolności.  

I to niezależnie od stanu cywilnego! 

Wielką zaletą "Blasku Montparnasse'u" jest właśnie to połączenie historii  konkretnych postaci z tego artystycznego świata, możliwość odkrycia wielu nowych nazwisk z opowieścią o dzielnicy, o przemianach, jakim podlegała jej tkanka i ten artystyczny tygiel.

Popularne posty