Powieść norweskiej pisarki Linn Strømsborg "Nigdy, nigdy, nigdy"
(Art Rage 2022; przełożyła Karolina Drozdowska) wychwycił mój czytelniczy radar śledzący pilnie nowości. Tym razem jednak stwierdziłam, że mogę ją sobie darować, bo na temat, który porusza, mam wyrobione zdanie, nie do takich jak ja została skierowana. Minęło trochę czasu, zdążyłam o niej zapomnieć, aż tu pewnego razu wysłuchałam krótkiej podcastowej rozmowy właśnie o tej książce. No i cóż, zostałam przekonana, że warto.Czas zdradzić, co jest tematem powieści Linn Strømsborg. To bezdzietność z wyboru. Jak wspomniałam, na ten temat mam od dawna sprecyzowane zdanie - to decyzja kobiety. Jeśli nie chce mieć dzieci, z jakiegokolwiek powodu, jej wola. Czasem ulegam złudzeniu, że takie podejście do sprawy macierzyństwa jest już powszechne, bo sama w moim otoczeniu mam wiele młodych kobiet, wcale nie singielek, które dzieci nie mają i mieć ich nie chcą, ale zaraz przychodzi otrzeźwienie i zdaję sobie sprawę, że nie dla wszystkich problemu nie ma. Mogłoby się jednak wydawać, że w liberalnej Norwegii rzeczywiście go nie ma. A jednak pewnie jest, skoro powstała powieść "Nigdy, nigdy, nigdy".
Jej bohaterką i zarazem narratorką jest trzydziestopięcioletnia kobieta, która bardzo świadomie nie chce mieć dzieci. W dodatku jej motywację niektórzy mogą uznać za egoistyczną. Bo w tym przypadku nie chodzi o zawodową karierę - nigdy nie dowiemy się, czym się zajmuje, ale na pewno praca nie jest dla niej priorytetem, nie stoi w centrum jej życia. Nie chodzi też o coraz częstsze dziś przekonanie, że nie ma co sprowadzać dziecka na ten niepewny, zagrożony katastrofą klimatyczną świat. Powodem rezygnacji z macierzyństwa nie jest też w jej przypadku problem zdrowotny ani brak partnera, ojca dla potencjalnego dziecka. Od ośmiu lat tworzy szczęśliwy związek z Philipem, oboje zgadzają się, że nie chcą być rodzicami. Jak się okaże do czasu. Nie jest to też przypadek bohaterki filmu "Zdarzyło się" będącego ekranizacją prozy Annie Ernaux. Tamtej dziewczynie macierzyństwo przerwałoby studia, które były drogą do upragnionego przez nią i przez jej rodziców awansu społecznego. Tu nie potrafię się powstrzymać, aby nie przytoczyć jej słów skierowanych do profesora, któremu tłumaczy, że nie chodziła na zajęcia z powodu choroby, która atakuje tylko kobiety i przemienia je w gospodynie domowe.
Wobec tego dlaczego bohaterka powieści Linn Strømsborg nie chce być matką? Bo lubi swoją wygodną codzienność. Doskonale wie, że dziecko ją zmieni, będzie domagać się czasu i uwagi. Koniec z życiem na własnych warunkach. Aby nie być gołosłowną dwa cytaty.
Chodzi o strach przed tym, że sama zniknę - że stracę nie ciało, lecz głowę.
Obawiam się zamknięcia, uwięzienia w relacji, która sprawia mi ból. Można odejść od partnera, można się rozwieść, rozejść, rozstać i nigdy już z sobą nie rozmawiać. Ale dziecka nie sposób porzucić, mamą zostaje się na zawsze.
Narratorka prowadzi coś w rodzaju wiwisekcji, przygląda się sobie i swoim relacjom z innymi, z którymi musi się stale konfrontować w kwestii macierzyństwa. Jakby ludzie nie mogli zająć się swoimi problemami i mieli potrzebę ciągłego przekonywania jej, że popełnia błąd i na pewno kiedyś będzie tego żałować. Chcąc nie chcąc, stale odpowiada sobie na te pytania i wciąż na nowo utwierdza się w swojej pewności nieposiadania dzieci. Kto ją nagabuje? Oczywiście matka, która chciałaby mieć wnuki. Chociaż trzeba przyznać, że nie jest zbyt nachalna. Miałam wrażenie, że ich relacja robi się w miarę upływu czasu głębsza, a matka godzi się z decyzją córki, co nie znaczy, że ją akceptuje. Inni krewni. Jest kapitalna scena rodzinnej Wigilii - wszyscy członkowie młodego pokolenia albo rodzicami już są, albo wkrótce nimi zostaną. Chaos, jaki generują ich dzieci, staje się nieprawdopodobny. Bohaterka czuje się przytłoczona, a ja razem z nią, hałasem i mnóstwem stwarzanych przez potomstwo drobnych problemów, które trzeba szybko rozwiązywać. To taka sytuacja, kiedy ktoś, kto nie jest rodzicem, nie znajduje też wspólnego języka z tymi wszystkimi ludźmi, którzy dzieci mają, i zostaje postawiony poza nawiasem. Są wreszcie jej rówieśniczki i rówieśnicy. Niektóre i niektórzy z nich mieli jeszcze niedawno podobne poglądy jak ona, ale z różnych powodów decydują się jednak na dzieci. Nagle zaczynają się dziwić jej uporowi i przekonywać ją, że wkrótce i ona zmieni zdanie.
Problem jeszcze bardziej się zaostrza, kiedy parze najlepszych przyjaciół jej i Philipa rodzi się dziecko. Oni też tego nie planowali, ale zdarzyło się i jest. Ciesząc się swoim szczęściem, czują potrzebę przekonywania jej do zmiany zdania. Nagle okazuje się, że i Philip chciałby zostać ojcem. Co zrobić? Kto ma ustąpić? Czy można być razem, kiedy dwie osoby nie zgadzają się w tak fundamentalnej sprawie? A jeśli nadal bardzo się kochają? Nie da się łatwo przejść do porządku dziennego nad taką różnicą zdań. Jednocześnie narratorka obserwuje, jakie zmiany w życiu pary jej przyjaciół wprowadziło dziecko i to tylko utwierdza ją w jej decyzji. Z jednej strony są szczęśliwi, a z drugiej coraz bardziej zmęczeni, zniecierpliwieni, szczególnie ona nie chce się przyznać, że macierzyństwo dalekie jest od sielankowej wizji sprzedawanej w mediach społecznościowych, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić bezdzietnej przyjaciółce, że się myli, tkwiąc w swoim uporze, bo przecież posiadanie dziecka to tylko wielka radość.
Bohaterka chcąc żyć na swoich warunkach, staje się coraz bardziej osamotniona. Stopniowo traci znajomych, bo oni zajęci są swoimi rodzinami. Ale wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie czuje się nieszczęśliwa, nie cierpi z powodu samotności. To kolejne tabu albo stereotyp - lubimy myśleć, że każdy, kto jest sam, musi być w głębi duszy z tego powodu nieszczęśliwy. "Nigdy, nigdy, nigdy" to także książka o tym, że zmiany w życiu są nieuchronne i nic nie trwa wiecznie. Żyjąc, tracimy znajomych, przyjaciół, relacje. Nasze drogi się rozchodzą i nie ma w tym niczyjej winy, tak po prostu jest.
Powieść Linn Strømsborg stanowi rodzaj manifestu, wyznania wiary głównej bohaterki, a może również autorki. Dlatego momentami przyjmuje charakter dyskursywny. Nawet opowieść o dziadkach narratorki sprawia wrażenie przykładów dobranych pod tezę (oczywiście przez autorkę). Bo rodzice jej matki, kiedy tylko odchowali dzieci, a mieli ich kilkoro, wyjechali do Hiszpanii i tam zaczęli żyć sobie beztrosko na swój rachunek. Więzi między nimi i ich dziećmi praktycznie zostały zerwane, między nimi a wnukami w ogóle się nie wytworzyły. Narratorka dyskutując z sobą i z czytelniczką czy czytelnikiem, pisze o tym, że prawdopodobnie tak naprawdę nie chcieli mieć potomstwa. Zdecydowali się na nie, bo wtedy prawie nikomu nie przychodziło do głowy, że może być inaczej. Ulegli presji społecznej. Dziś ta presja ciągle jest, ale można się jej przynajmniej przeciwstawić.
Książkę czyta się jednym tchem. Działała na mnie bardzo intensywnie. Nie jest arcydziełem pod względem literackim, ale przemieszanie żywiołu powieściowego z dyskursywnym daje ciekawy efekt - to nie tylko prosta powieść skupiona na fabule. Na pewno warto po nią sięgnąć ze względu na temat. Można się skonfrontować z innym sposobem myślenia albo utwierdzić w swoich przekonaniach, można też dostrzec w losach bohaterów własne doświadczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz