Kiedy zobaczyłam zapowiedź reporterskiej książki Katarzyny
Chudyńskiej-Szuchnik "Świdermajerowie" (Dowody 2023), nie od razu było dla mnie oczywiste, że po nią sięgnę. Wśród tylu innych nowości jakoś niespecjalnie mnie ciągnęła. Ale ponieważ trochę interesuję się architekturą, kiedy zapoznałam się z entuzjastyczną recenzją napisaną przez osobę, której ufam, złamałam się - książkę kupiłam i dość szybko przeczytałam. Przeczytałam to za mało powiedziane - połknęłam jednym tchem, korzystając z majówkowego weekendu.Zacznę jednak od początku, bo mam świadomość, że nie wszyscy wiedzą, czym są owi tytułowi świdermajerowie, co uświadomiła mi moja koleżanka, która nie miała pojęcia, o czym mówię, polecając jej książkę. Skąd ja wiedziałam? Nie mam pojęcia, bo przecież nie mieszkam w Warszawie ani nawet w jej okolicach i nigdy ich nie widziałam. No może migają mi jakieś z okien pociągu, kiedy jadę do stolicy. Otóż świdermajery, bo tak brzmi ich nazwa wymyślona przez samego Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, o czym dowiedziałam się z książki, to bogato zdobione drewniane domy, których charakterystycznym elementem są werandy. Domy głównie letniskowe, budowane od lat 80-tych XIX wieku do lat 30-tych wieku XX pomiędzy Warszawą, a Otwockiem. Ich pierwowzorem był popularny w Europie swiss chalet, czyli parterowy, prosty, drewniany dom budowany w górach. Nasza odmiana z czasem zyskała piętro i bogate zdobienia. Stąd ich jeszcze jedna nazwa - domy torty. Powszechnie używana czy wymyślona przez autorkę na użytek książki? To nie jest dla mnie jasne, a może coś przeoczyłam. W latach 20-tych i 30-tych świdermajery zyskały nowoczesną, modernistyczną odmianę.
Dlaczego budowano je właśnie tam - między Warszawą a Otwockiem? Ze względu na sprzyjający mikroklimat, który był zasługą lasów sosnowych rosnących na tamtejszych piaskach. Dla mieszczuchów zmęczonych miastem, spragnionych ciszy i spokoju było to miejsce idealne, szczególnie, że dojazd stał się łatwy, odkąd powstała tam linia kolejowa. Dodatkowym magnesem była rzeka, Świder, która latem dawała ochłodę, i warunki sprzyjające leczeniu rozmaitych chorób. Dlatego powstało tam najpierw kilka sanatoriów i zakładów w typie współczesnych spa, a potem jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać pensjonaty - letniaki. To jeszcze jedna nazwa świdermajerów. Kto miał trochę pieniędzy, inwestował w dom z pokojami na wynajem. Tamtejszym budowniczym pracy nie brakowało. Niektórzy decydowali się na domy całoroczne i na stałe wyprowadzali się z miasta. Okolice przyciągały wielu Żydów, którzy spędzali tam wakacje. Różne były wyjaśnienia, dlaczego upodobali sobie akurat te miejsca. Autorka podaje najprostsze i niestety przykre - przyjeżdżali do podwarszawskich letnisk, bo tu ich przyjmowano bez zastrzeżeń, czego nie można powiedzieć o innych tego typu miejscach, na przykład o Nałęczowie.
Czy książka Katarzyny Chudzyńskiej-Szuchnik spodoba się tylko czytelniczkom i czytelnikom choćby odrobinę interesującym się architekturą? Moim zdaniem nie! Mogą ją czytać śmiało wszyscy. Oczywiście autorka sporo opowiada o budynkach, o ich historii, architekturze i losach współczesnych, dzieli je na rozmaite kategorie, ale robi to w bardzo interesujący sposób. Pisze o tych, które jeszcze stoją, i o tych, po których zostało już tylko puste miejsce i ślad w pamięci mieszkańców. Te nazywa domami duchami. Zaraża swoją pasją i miłością do świdermajerów. Ja nabrałam wielkiej ochoty, aby przy okazji kolejnej wizyty w Warszawie wybrać się na wycieczkę ich śladem. A już na pewno w bliższej przyszłości pojechać do miejscowości całkiem niedaleko mojego miasta, w której stoją kuzyni świdermajerów. Bo i o nich można przeczytać w tej książce.
Ale przecież nie tylko o architekturze są "Świdermajerowie". To historie o ludziach - budowniczych tych domów, ich dawnych mieszkańcach i obecnych - tych, którzy dostali tam przydział na mieszkanie, i pasjonatach próbujących te domy ratować, co wcale nie jest proste. Wiele tu rozmaitych ciekawostek. A wszystko to łączy się z opowieściami o historii Polski, o przemianach społecznych i obyczajowych, wreszcie o miejscach, gdzie je budowano. Choćby o Śródborowie - w założeniu mieście ogrodzie, które dziś zyskało miano jednego z polskich miast widm.
Ale dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o świecie, który brutalnie zniszczyła wojna, a potem swoje dołożył PRL. I o nieuchronności. Bo nad książką unosi się pytanie - czy można jeszcze uratować te świdermajery, które pozostały? Czy los większości z nich jest przesądzony - są skazane na zagładę? Będą funkcjonowały tylko w ludzkiej pamięci jako domy duchy? A z czasem nawet pamięć o nich się ulotni? Zaczęły znikać zaraz po wojnie. Na opał dla falenickich piekarń rozebrano wtedy kilkaset z nich. Można się zżymać na barbarzyństwo komunistycznych władz i zdziczenie obyczajów, ale dramatycznie brakowało węgla, a chleb piec trzeba było. Te, które zostały, niszczały zasiedlone przez lokatorów z kwaterunku. I znowu można się irytować, ale przecież mieszkań brakowało. Dzisiaj niszczeją, bo w ich remont i dostosowanie do współczesnych wymogów trzeba włożyć górę pieniędzy. Stać na to nielicznych, najczęściej pasjonatów, którzy walczą o nie latami. Miasta mogą pozwolić sobie na renowację pojedynczych. I znowu można się złościć, ale dla władz samorządowych to dylemat - bo za pieniądze przeznaczone na remont jednego świdermajera można zrobić dużo dobrego dla mieszkańców. Więc pewnie skazane są na nieistnienie, pewnie przetrwają tylko nieliczne. Ich przekleństwem jest ich liczba i materiał, z którego powstały. Smutno, ale pewnie nic się z tym nie da zrobić. Ciekawe, jaki byłby ich los, gdyby historia potoczyła się inaczej? Czy nadal byłyby modne? Czy zarabiałyby na siebie? Czy ich właścicieli byłoby stać na ich utrzymanie i konieczną modernizację? Bo przecież świat i tak parłby do przodu. A może ratunkiem są współczesne podróbki świdermajerów, które już powstają? Może one przeniosą pamięć o swoich drewnianych przodkach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz