Długo przymierzałam się do drugiej powieści Dominiki Słowik
"Zimowla" (Znak 2019). Już jej debiut o dziwnym tytule "Atlas: Doppelganger" narobił dużo szumu i miał dobre, a może nawet bardzo dobre, recenzje. Wtedy się nie skusiłam, tym razem też nie od razu. Kiedy jednak wrzawa wokół "Zimowli" zrobiła się duża, co ostatecznie zostało potwierdzone najpierw nominacją do Paszportów Polityki, a potem wygraną w kategorii literatura, postanowiłam sprawdzić. Zwyciężyła ciekawość. Powieść w moim czytniku leżała już od jakiegoś czasu, ale zawsze zwyciężało coś innego. W końcu jednak przeczytałam.Historia mieszkańców Cukrówki wciągnęła mnie od pierwszych stron. Pozwoliła się oderwać od codzienności i zatopić całkowicie w opowieści rozbuchanej wyobraźnią autorki, która na ponad sześciuset stronach książki stworzyła cały zamknięty mikrokosmos - miejscowość, jej historię, barwne, dziwaczne postacie i ich losy. Miasteczko (...) na pograniczu absurdu i sensu. Czytając, miałam nieodparte skojarzenia z twórczością Pilcha, tyle że jego odróżnia niepowtarzalny, od razu rozpoznawalny język. Pilchową frazę trudno zapomnieć, styl Dominiki Słowik nie jest tak charaterystyczny. Nie piszę o moich skojarzeniach po to, aby czynić z tego zarzut, po prostu to podobny typ literackiej wyobraźni. Czytałam też, że Cukrówka to polskie Macondo - w tej sprawie głosu nie zabieram, bo moja przygoda ze "Stoma latami samotności" Marqueza skończyła się po kilkudziesięciu stronach. Jakoś nie potrafiłam się wciągnąć i nigdy nie wróciłam. Pewnie powinnam spróbować ponownie, bo było to dawno temu. Po tych wstępnych zachwytach, które zaraz rozwinę, muszę jednak dodać, że nie jestem bezkrytyczna, o czym na końcu.
Świat wymyślony przez Dominikę Słowik balansuje między realizmem, a fantasmagorią. Z jednej strony jest mocno zakorzeniony w polskiej rzeczywistości czasów PRL-u i transformacji, z drugiej mnóstwo tu zdarzeń magicznych, niesamowitych, uznawanych przez mieszkańców Cukrówki za cuda. Ale to nie wszystko - całość została włożona w ramy powieści, która mnie nieodparcie kojarzy się z książkami określanymi mianem chłopackich - kilku nastolatków przeżywa niesamowite przygody, rozwiązuje jakąś zagadkę, czasem autor zatrzymuje się tylko na warstwie czysto rozrywkowej, czasem jego bohaterów dręczą rozterki i problemy charakterystyczne dla ich wieku. Ale autorka bazując na tym schemacie, jednocześnie go rozciąga albo rozbija. Po pierwsze jej bohaterowie w roku 2005, kiedy toczy się zasadnicza akcja, są starsi niż zazwyczaj w tego typu powieściach. Mają siedemnaście lat, więc piją, palą i nie stronią od innych używek. A po drugie główną bohaterką i zarazem narratorką jest dziewczyna. To z jej perspektywy poznajemy tę mocno skomplikowaną i pełną niezwykłych zdarzeń historię tamtej burzliwej dla Cukrówki wiosny i jeszcze bardziej burzliwego lata. Jej kompanami są dwaj kumple, z którymi trzyma sztamę od wczesnych lat podstawówki. A że łączące ich relacje nie są podszyte żadnymi podtekstami damsko-męskimi, może stąd to moje skojarzenie z powieścią chłopacką? Kiedy teraz myślę o "Zimowli", uzmysławiam sobie, że nie ma w niej w ogóle wątków romansowych, a problemy damsko-męskie sprowadzają się do rywalizacji o władzę, wpływy, znaczenie. Bo to kobiety w świecie Cukrówki okazują się często silniejsze od mężczyzn. Taka jest narratorka, taka jest jej matka i przede wszystkim babka Sarecka, która naznaczyła obie swoją babizną - babską spuścizną. Nawet kiedy przegrywa, robi to na swoich warunkach i jeszcze potrafi ugrać coś dla siebie. A one czerpią z niej siły.
"Zimowla" Dominiki Słowik, wpleciona w ramy popularne, ma oczywiście większe ambicje. Nie zatrzymuje się tylko na poziomie opowieści. O czym jest ta książka? Na pewno bardzo mocnym jej punktem jest dobrze nakreślona panorama PRL-u i czasów transformacji oglądana z perspektywy małego miasteczka. Układy partyjne, ambicje miejscowych komunistycznych bonzów, fasadowość życia publicznego, siła Kościoła stanowiącego ważny punkt odniesienia dla mieszkańców i ludowa wiara. A potem lata transformacji - emigracja zarobkowa, współpraca z ubecją, która kładzie się cieniem na jednym z bohaterów, szwindle, prywatyzacja i upadek jedynego dużego zakładu pracy, pojawienie się mężczyzn zbędnych, bo w tym świecie, jak pisałam, kobiety radzą sobie znacznie lepiej i to one biorą odpowiedzialność za swoje rodziny. Faceci są owładnięci lękiem albo pogrążają się w tęsknocie za przeszłością, kiedy mieli stabilną pracę, którą niekoniecznie lubili, ale była. Narratorka przyznaje im prawo do tych tęsknot, nie unieważnia ich przeszłości. Rozumie próby ocalenia młodości, która przypadła na czasy PRL-u. A ci, którzy sobie radzą, okazują kombinatorami, oszustami, po prostu przestępcami. Jest to też książka o pamięci, o iluzji i deziluzji. Co pamiętamy? Jak pamiętamy? Czy możemy pamięci ufać, skoro rzeczywistość karmi się plotką i nie wiadomo, kiedy fakty przemieniają się w pomówienie i w nieprawdopodobną legendę, której większość ludzi daje wiarę niezależnie od stopnia jej wydumania. Narratorka z perspektywy kilku lat próbuje ustalić fakty, ale nie jest to łatwe, bo ani nie może ufać swojej pamięci, ani temu, co zachowało się w pamięci zbiorowej. Na oczach czytelnika dokonuje dekonstrukcji przeszłości. Wreszcie jest to też książka o lęku. Lęku przed zmianami, przed nadchodzącą katastrofą, która w tamtym czasie jest jeszcze nie dość dobrze rozpoznana, nieuchwytna, chociaż zapowiadają ją różne znaki. Takich mikro katastrof zdarza się w Cukrówce kilka.
Autorka umiejętnie podsyca ciekawość czytelnika, mieszając czasy, odchodząc w najciekawszych momentach od głównego wątku, aby rozwinąć jakąś dygresję, opowiedzieć czyjąś historię z przeszłości. Krok po kroku czytelnik składa sobie puzzle - coraz więcej dowiaduje się o bohaterach i przeszłych zdarzeniach. Wszystko to się splata i łączy. W końcu byłam już tak ciekawa, jakie jest rozwiązanie nagromadzonych w powieści tajemnic, że prawie zarwałam noc. Ale po tych zachwytach pora na parę, zapowiadanych wcześniej, łyżek dziegciu, bo nie jestem wobec "Zimowli" bezkrytyczna.
Po pierwsze powieść momentami bywa nużąca. Uwielbiam długie książki, ale czasem trzeba mieć umiar. Po początkowym zachwycie, przyszło zmęczenie - za dużo dygresji, za wiele szczegółów. Skoro przywoływałam już Pilcha, to zrobię to jeszcze raz - podobnie mam z jego prozą, a właściwie z jego powieściami, też bywają przegadane. Po drugie trudno przywiązać się do bohaterów, trudno z nimi współodczuwać, bo są to postacie wykreowane, wykoncypowane. Nie znajdziemy tu prawdopodobnych portretów psychologicznych. Oczywiście mają bohaterowie sporo rysów prawdziwych, ale w całości są po prostu literackim konstruktem. Po trzecie za dużo tu tajemnic, zagadek i nieprawdopodobnych historii. Kiedy na koniec narratorka pracowicie rozsupłuje na oczach czytelnika ten węzeł, trochę się gubiłam, bo w międzyczasie niektóre zdarzenia zdążyły mi umknąć w tym natłoku. No i wreszcie po czwarte, i już ostatnie, kolejną konsekwencją nadmiaru jest to, że gdzieś uciekają sensy. Jest w powieści taka scena, kiedy ojciec Miszy, kumpla narratorki, wraca po raz kolejny na teren tego, co zostało z Zakładu, gdzie pracował. Czego tam szuka? Swojej przeszłości. Czytam tę scenę metaforycznie - to danie racji tym, którzy nie chcą zaprzepaścić dużej części swojego życia, mimo że przypadło na czasy PRL-u. Gdybym sobie nie zanotowała w tamtym momencie tych refleksji, prawdopodobnie po przeczytaniu całości, już bym o nich nie pamiętała, bo zginęłyby w natłoku kolejnych zdarzeń, tajemnic i sensów.
Nie żałuję, że przeczytałam, doceniam, ale po debiut Dominiki Słowik nie sięgnę. A po następną powieść, kiedy wyjdzie? Zobaczę. Raczej tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz