"Żegnaj, mój synu"

Na ten film czekałam od dawna. Po raz pierwszy usłyszałam o nim od bliskiej mi osoby mieszkającej w Londynie. Zwykle jest odwrotnie, to ja wcześniej mam możliwość obejrzenia w kinie filmów niszowych. Przestałam się już dziwić, że tam docierają później. W czasie najostrzejszej fazy lockdownu pojawił się na jakiejś platformie filmowej i nawet zastanawiałam się, czy się nie złamać i nie obejrzeć, na szczęście wytrwałam i doczekałam się - od ponad tygodnia chiński obraz "Żegnaj, mój synu" jest w kinach! Koniecznie należy go obejrzeć. Świetny, mądry, wzruszający film, ale nieckliwy. To przykład jak udanie łączyć kino epickie z kameralnym. Wspominam o tym, bo tydzień temu pisałam o niemieckich "Obrazach bez autora" - tam ta sztuka zupełnie się nie udała. Tymczasem w tym wypadku jak najbardziej.


Akcja filmu obejmuje trzy dekady. Zaczyna się w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, kończy w czasie, kiedy Chiny przeżywają gospodarczy boom, zmieniają się obyczaje, zmieniają się miasta, króluje najgorsza postać kapitalizmu. Kto się interesuje światem, a szczególnie Chinami, wie, o czym piszę. Kiedy para głównych bohaterów po latach przyjeżdża z wizytą do miejscowości, w której niegdyś mieszkała i pracowała, nie poznaje jej. Wszystko wygląda inaczej. Miasto zmieniło się w metropolię z szerokopasmowymi drogami, wieżowcami, centrami handlowymi. Stare zniknęło i znika. Burzy się, aby na to miejsce postawić nowe. Coś jednak zostaje, wasz stary hotel robotniczy ocalał - mówi siostra głównego bohatera, usprawiedliwiając i aprobując zmiany. Ona szczęśliwie należy do tych, którzy na nich korzystają. To punkt dojścia, a punkt wyjścia? Lata osiemdziesiąte. Już po rewolucji kulturalnej, która, jak się domyślamy, zmieniła życie głównych bohaterów i stała się ich pokoleniowym doświadczeniem. Mieszkanie w ciasnych pokoikach hotelu robotniczego, praca w fabryce. Przenikająca życie ideologia. Za słuchanie zachodniej muzyki, za zachodni strój, za beztroską zabawę w czterech ścianach własnego pokoju można trafić do więzienia. Wszystko jest nadal kolektywne. Zabawa też. Czego można słuchać, jak się ubierać, o tym decyduje partia. Wprawdzie nie obowiązują już mundurki z epoki Mao, ale do całkowitej swobody stroju jeszcze daleko. No i jeszcze jeden problem tamtych czasów - polityka jednego dziecka. To ona jest osią filmu. Włos się jeży na głowie. Oglądając film, po raz kolejny uświadomiłam sobie banalna prawdę - jeśli ideologia zaczyna się mieszać do tej najintymniejszej sfery życia człowieka, wynikają z tego tylko tragedie. Żeby zrozumieć, jak w praktyce była realizowana polityka jednego dziecka, warto przeczytać powieść noblisty Mo Yana "Żaby", która właśnie o tym w nieco groteskowy, ale przerażający sposób opowiada.  

Ale tamten świat miał nie tylko cienie, były i blaski. Bardzo bliskie więzi międzyludzkie. Robotnicy nie byli już potulni - potrafili gwałtownie protestować przeciwko zwolnieniom w fabryce. 


Tło historyczne i społeczne jest w filmie ważne, ale na tyle dyskretnie pokazane, że nie dominuje nad historią jednostkową. Być może jest to zasługą decyzji twórców, że opowieść będzie rozgrywana na kilku planach czasowych. Akcja niespiesznie posuwa się do przodu, ale jest stale rozbijana retrospekcjami, dlatego nie mamy poczucia, że oglądamy historyczny bryk, przebieżkę przez dekady. Tu dygresja - kiedy po latach ponownie obejrzałam kinową wersję "Nocy i dni" Antczaka, ze zdumieniem stwierdziłam, że ten film rzeczywiście został zrobiony znakomicie. Retrospekcja okazała się kluczem do ekranizacji, powstało zwarte dzieło, a nie po bożemu, ale nudno, przeniesiona na ekran powieść, która potem staje się brykiem dla uczniów. Ten film brykiem być w żadnym wypadku nie mógł.   


Wracam do "Żegnaj, mój synu". Jak wspominałam, na pierwszym planie są ludzkie dramaty. To historia małżeństwa Yaojun i Liyun - ich życie niszczy śmierć jedynego syna, który nieszczęśliwie ginie. Ta tragedia dotyka także parę ich najlepszych przyjaciół i ich syna. Dlaczego? W jaki sposób? Jak się ma do tego polityka jednego dziecka? Tego zdradzić nie mogę. I właśnie o problemie straty, próbie budowania życia na nowo, gmatwaninie uczuć, trudnych wyborach opowiada ten film. A robi to w sposób bardzo subtelny i dojmujący. Inaczej niż w "Obrazach bez autora" bohaterowie są tu zniuansowani, ich postawy i wybory niejednoznaczne. I inaczej niż w tamtym filmie ta opowieść dotyka, boli, wzrusza, nie jest gładka i prosta. Yaojun i Liyun nie potrafią się podźwignąć po stracie syna. Mimo że spróbowali zacząć wszystko na nowo, spróbowali zalepić ranę, w czym między innymi ma pomagać codzienna rutyna, to naprawdę trwają w letargu. Jak mówi Yaojun, czekają tylko na starość. Ich życie przeniknięte jest głębokim smutkiem.

Nie wszystko znajdzie swój szczęśliwy koniec, a do pojednania i pogodzenia się ze stratą prowadzi droga długa, bolesna i najeżona błędami, które tak łatwo popełnić, kiedy rany są niezabliźnione. To proces, któremu czasem pomaga jakiś impuls, jakieś nagłe zdarzenie. Mądry, przejmujący film mimo wszystko niosący ukojenie. Nie da się zapomnieć o tragedii, ale da się zbudować życie na nowo, chociaż może to trwać latami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty